Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Zdarzyło się 4 czerwca. Borusewicz: Kto ludziom zabroni przyjść na Plac Solidarności? Ja tam będę. [ROZMOWA]

Tomasz Chudzyński
Karolina Misztal
4 czerwca nikt nam nie dał za darmo. To była ciężka walka dziesiątków tysięcy ludzi. A wszystko rozpoczął Sierpień 1980 roku - mówi Bogdan Borusewicz, wicemarszałek Senatu, w 1989 r. szef Regionu Gdańskiego NSZZ Solidarność , kolejny bohater naszego cyklu „Zdarzyło się 4 czerwca”.

Dobrze pamięta pan, zapewne, 4 czerwca 1989 r...

Byłem w naszym biurze w Gdańsku. Gdzieś około północy zaczęły spływać pierwsze wyniki z komisji i wtedy okazało się, że wygraliśmy. Byłem szefem całej struktury, która zajmowała się przygotowaniem wyborów. Nasz komitet obywatelski nie był zbyt mocny i wszystko opieraliśmy na Związku. Plakaty, ulotki, kontrola wyborów - trzeba było wszystko zorganizować. Stworzyliśmy złożoną z profesorów radę, która miała opiniować naszych kandydatów. Dziś mogę się przyznać, że tych kandydatów, to ja wyznaczałem. Wszystkich. Opierałem się na tych ludziach, którzy działali w podziemiu. Wiedziałem, że ci którzy sprawdzili się w tak trudnych warunkach, sprawdzą się w czasach... lepszych. Nie uważałem, tak jak niektórzy mi to wówczas sugerowali, że są kandydaci na czas wojny, którzy dobrzy są tylko w walce, a w działaniach pokojowych zawiodą. Podobnie uważam, że jeżeli ktoś był łobuzem w jednej sferze, to będzie tym łobuzem i w innej. Ta nasza grupa była złożona z mężczyzn i dość inteligencka: byli np. Lech Kaczyński, Jan Krzysztof Bielecki. Trzeba było ją uzupełnić, m.in. o kobietę. Naturalną kandydatką stała się Alina Pienkowska. Była jednak moją żoną. Stwierdziłem, że nie mogę jej wskazać. Taka decyzja rzutowałaby na innych. Ludzie, którzy chcieliby trafić na listę naszych kandydatów, podważaliby nie tyle mój autorytet, co całą listę. Alina się w sposób oczywisty nadawała. Świetna organizatorka, doskonała merytorycznie, zwłaszcza w sferze służby zdrowia.

Czekała pana trudna rozmowa z żoną?

Alina się ze mną zgodziła. Poprosiłem, żeby wskazała inną kobietę. Uznała, że sprawdzi się Olga Krzyżanowska. Historia jej rodziny, ojciec był dowódcą Armii Krajowej na Wileńszczyźnie... Lekarka, kobieta, z ważną przeszłością - to było też istotne. Mogłem wówczas wskazać, że łączymy historię walki o wolność w różnych okresach. Był też Czesław Nowak, robotnik gdański, aktywnie działający w czasach podziemia, byli Jacek Merkel, Bogdan Lis. Wszyscy mieli moje pełne zaufanie. Wystawiliśmy tylko tylu kandydatów, ile wynosił limit mandatów dla naszej strony. Chcieliśmy uniknąć wewnętrznego podbierania głosów.

Cała reprezentacja.

Oczywiście, chciałem mieć na liście cały przekrój społeczny, ale głównym kryterium była zasada, czy kandydaci sprawdzili się w okresie najtrudniejszym, w stanie wojennym. Do jeszcze jednej rzeczy muszę się przyznać...

Słucham.

W pewnym momencie dowiedziałem się od Leszka (Kaczyńskiego - red.), że jego brat nigdzie nie został zgłoszony, nie znalazł się na żadnej liście wyborczej, że w Warszawie go sekują itp. Uważałem, że jest to znaczący człowiek, z dużym potencjałem. Zdecydowałem się go „wcisnąć” do Elbląga. Oni mieli już tam swoich kandydatów, więc musiałem to zrobić na siłę. Awantura była potężna. Nie dziwię się. Sam bym się oburzył na ich miejscu. Przyjeżdża Borusewicz, przywozi jakiegoś gościa z Warszawy w teczce, klasycznie... Miałem jednak taki autorytet, że mi się to udało, poparł mnie też Leonard Krasulski, który był tam szefem związku. Dzięki temu Jarosław Kaczyński startował z Elbląga. W Gdańsku nie mogłem go wstawić, bo tu był Leszek...

Spora grupa działaczy Solidarności, wspominając prezydenta Lecha Kaczyńskiego, mówiła o nim Leszek. Także w opublikowanych wspomnieniach opozycjoniści piszą, np. „dr Leszek Kaczyński”...

Dla nas wszystkich Lech Kaczyński był Leszkiem, a Leszek Wałęsa Lechem... Byli Lech duży i mały - Wałęsa był rzeczywiście większej postury. Tak się wówczas do siebie zwracaliśmy. To dziś może być mylące, ale rozmawiamy o tamtym okresie, więc używam tych imion.

Przygotowanie do wyborów 4 czerwca to był pewien sprawdzian.

Cała ta praca organizacyjna była wymagająca i dość trudna. Wydawanie pism, kolportaż, plakaty, ulotki... Przed każdą komisją mieliśmy grupę, która instruowała ludzi jak mają głosować - nie było wówczas ciszy wyborczej. W sobotę, 3 czerwca ogłosiliśmy pocztą pantoflową przejazd kolumny samochodów z biało-czerwonymi flagami po Trójmieście. Przyjechało pół tysiąca aut. Byłem w jednym z nich, ale w pewnym momencie musiałem się przesiąść. Starałem się zatrzymać jakiś samochód machaniem flagą. Wszyscy z tych aut mi odmachiwali, ale nikt się nie zatrzymywał. Nie sądzili, że nie chodziło mi tylko o patriotyczny gest. Przygotowania do wyborów 4 czerwca nie były jednak tak ciężkie, jak organizowanie Solidarności. Nieporównywalne pod względem koniecznego zaangażowania, pracy, którą trzeba było wykonać. Niemniej przed wyborami 4 czerwca 1989 r., w czasie wyborów, pracowało się dzień i noc. Przygotowanie list, to raz. Dwa, do każdej obwodowej komisji wyborczej musieliśmy znaleźć ludzi, którzy kontrolowaliby przebieg głosowania.

Była obawa fałszerstwa?

Oczywiście. Musieliśmy mieć kontrolę, patrzeć władzy na ręce. Praca była olbrzymia, ale ja miałem znakomity zespół, bardzo dobrych ludzi. Wspierali nas mecenasi Grzegorz Karziewicz (który był wiceprzewodniczącym wojewódzkiej komisji wyborczej) czy Jacek Taylor. Od strony organizacyjnej czuwała nad wszystkim Małgorzata Gładysz, która zresztą u mnie do dziś pracuje w biurze. Ona po wyborach tworzyła samorządy, bo pamiętajmy, że kolejnym krokiem po wyborach 4 czerwca było stworzenie samorządów. Te wybory... wydawało mi się wówczas, że one są ważne, ale nie sądziłem, że zmiany w kraju będą po nich postępowały tak szybko. Główna władza była w sejmie, a my mieliśmy dysponować tam tylko 35 proc. z puli posłów.

Za mało...

Pamiętajmy, wybory do sejmu były kurialne. Według umowy zawartej przy Okrągłym Stole mieliśmy mieć 35 proc., a władza 65 proc. Coś z tym należało zrobić. I zrobiliśmy... Wskazałem działaczy będących na liście rządowej, którzy w mojej opinii dawali nadzieję, że przejdą na naszą stronę. Z PZPR-u, na przykład Tadeusza Fiszbacha. Wiedziałem, że w czasie stanu wojennego był od kierownictwa odsunięty, uważałem, że należy z nim rozmawiać. Tego typu działania były w każdym z województw. Z puli rządowej wyłuskiwaliśmy posłów, którzy mieli reprezentować władzę. Musieliśmy zmienić proporcje. A po wyborach przeciągnęliśmy na stronę zmian Stronnictwo Demokratyczne i Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, które współpracowały z PZPR. Te koncesjonowane niby-partie, podporządkowane PZPR, postanowiły w tamtym momencie wybić się na niepodległość... Gdy przeszli na naszą stronę, rząd i PZPR straciły większość. To była kompletna „przewrotka”.

Przechytrzyliście obóz władzy.

Ta „przewrotka” nie była przewidywana przy Okrągłym Stole. Ale on umożliwił zmiany. Po prostu zaczęły działać normalne mechanizmy demokratyczne, polityczne. Zastanawiam się, czy pan wie, kto odegrał w tym procesie dużą rolę... To był Jarosław Kaczyński.

W cyklu rozmów dotyczących rocznicy 4 czerwca wielu działaczy dawnej opozycji antykomunistycznej wymienia nazwisko obecnego szefa PiS.

On rozmowy z tym dwoma ugrupowaniami udźwignął, to przeciąganie ich na naszą stronę.

Wybory nie musiały jednak oznaczać, że Solidarność zwycięży.

Oczywiście, takiej gwarancji nie było. Nasze zwycięstwo było jednak druzgocące, a partia, która się przecież zgodziła na taki układ sądząc, że to ona uzyska poparcie, poniosła całkowitą klęskę. Po naszej stronie w Warszawie padł wtedy strach. Skoro ich wycięliśmy, to co będzie? Trzeba pamiętać, że milicjantów było wtedy ponad 100 tys., wojsko liczyło 400 tys. żołnierzy, z czego jakieś 150 tys. to byli zawodowi, w SB - 32 tys., a w WSW około 23 tys. To była siła jeszcze. Mieli broń i mogli spróbować coś zrobić. Kombinowali przecież nowy stan wojenny, planowali. Wiedzieliśmy, że mogą chcieć powtórzyć grudzień 1981 r. choć w tamtym czasie była to już praca teoretyczna. Dlatego, że przede wszystkim zaszły zmiany w Związku Radzieckim. To dało przestrzeń do zmian. Gorbaczow, głasnost i pierestrojka oraz zrujnowana gospodarka w Polsce - dlatego zgodzili się na Okrągły Stół i wybory. Senat, w którym mieliśmy wszystkie prócz jednego mandaty, to była zupełnie nowa izba, której utworzenie zostało ustalone najpierw w Magdalence (utworzenie Senatu forsował Aleksander Kwaśniewski), a potem przy Okrągłym Stole. On miał być przeciwwagą dla przyszłego prezydenta, który prawdopodobnie miał być ich... Ja jednak tych ustaleń dokładnie nie znałem. W Magdalence nie brałem udziału, Okrągłemu Stołowi byłem przeciwny. Leszek Kaczyński, który tam był, informował mnie na bieżąco jak przebiegają rozmowy, jakie są ustalenia. Na obradach w Magdalence nie chciał mnie Wałęsa. Uważał, że mu przeszkadzam...

A może dlatego, że był pan przeciwnikiem tych rozmów?

Prawda. Byłem przeciwny. Sądziłem, że jesteśmy po prostu za słabi na to starcie. Związek Solidarność dopiero z trudem się odradzał po stanie wojennym. W 1981 roku mieliśmy 9 mln członków, a w 1990 roku około 600 tysięcy. Wielu ludzi się wycofało z działalności. W czasie stanu wojennego stało się jasne, że nie wszystko jest możliwe, że nie jest tak jak mówił Andrzej Rozpłochowski z Katowic, że jak się walnie w stół to kuranty kremlowskie zagrają Mazurka Dąbrowskiego. Zresztą sam Rozpłochowski wkrótce wyemigrował. Bałem się, że oni nas ograją, oszukają... W Stoczni Gdańskiej, kiedy była dyskusja o przystąpieniu do rozmów z Kiszczakiem, takie wyraziłem zdanie. Powiedziałem dlaczego, Alina też. Uważałem, że strajki są za słabe i trzeba poczekać. Na jesieni będzie trzecia fala, najpierw maj, potem sierpień i wtedy ich wywrócimy. I tak by było. Niosło to jednak za sobą niebezpieczeństwo starcia. Wałęsa podjął decyzję, że będzie rozmawiał. Z Kiszczakiem, czyli tym, który prowadził opresję wobec nas. I ta decyzja Wałęsy, okazała się słuszna.

PZPR chciał utrzymać władzę po Okrągłym Stole i 4 czerwca.

Gorbaczow powiedział swoim towarzyszom w Polsce, a my o tym wiedzieliśmy, żeby nie liczyli na jakąkolwiek bratnią pomoc, żeby radzili sobie sami z nową sytuacją. A interwencja radziecka była od zawsze straszakiem - dla ludzi, dla opozycji... Dlatego Jaruzelski wymyślił manewr. Oczywiście, chciał dopuścić ludzi z opozycji do rządu, chciał, by przejęli odpowiedzialność, ale nie władzę. Kultura, nauka miały być nasze, ale wszelkie resorty siłowe miały pozostać w rękach grupy Jaruzelskiego. To był zręczny gracz, górował nad swoimi współpracownikami, miał ogromną władzę. Zmiany chciał wprowadzić po to, by system komunistyczny ocalić. Faktycznie został prezydentem, ale to się szybko rozsypało. Wysunął najpierw kandydaturę Kiszczaka na premiera. Zapytali mnie o opinię, były jakieś konsultacje w Warszawie. Moja odpowiedź brzmiała: absolutnie nie róbcie sobie żadnych nadziei, że się zgodzimy by Kiszczak został premierem. Był nie do przyjęcia. Myślę, że i inni oceniali to podobnie. Kolejnym kandydatem, już z naszej strony, był Mazowiecki.

Tu znów byliście górą.

Okazało się, że system polityczny, który w PRL-u był systemem na pokaz, gdzie władza premiera była iluzoryczna, bo w istocie dzierżył ją pierwszy sekretarz, który realizował jego dyspozycje -zaczął działać. W konstytucji to premier miał silną pozycję, to na niego nakierowany był cały aparat. W momencie, gdy szefem rządu został ktoś spoza układu PZPR-owskiego, cały dotychczasowy system zaczął się sypać. To z Urzędu Rady Ministrów zaczęły płynąć dyspozycje a nie z partii. PZPR stał się zwykłym ugrupowaniem politycznym. Były jeszcze komitety wojewódzkie, ale one przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Kiedy Mazowiecki ego obwołano premierem, zostały sparaliżowane.

Słyszy pan zapewne głosy, choćby z obozu Jarosława Kaczyńskiego, że Okrągły Stół i wybory 4 czerwca były zdradą...

Śmieszy mnie to, że ci, którzy mówią o zdradzie przy Okrągłym Stole i w Magdalence, są z ugrupowania, którego założyciele brali w tych wydarzeniach udział. Tak myślę sobie... ludziom chcą wcisnąć wiele rzeczy. Może nie pamiętają, może nie chcą pamiętać. Ale nie uda im się. Dopóki żyją ci, którzy tam byli, głosowali 4 czerwca, prawdy nie uda się zmienić. Interpretację, owszem, zmienić można, ale nie fakty. Z dzisiejszej perspektywy moja ówczesna ocena Okrągłego Stołu okazała się błędna. W wybory zaangażowałem się jednak maksymalnie, po to, żeby je maksymalnie wygrać.

Dziś, jak przypuszczam, nie jest panu z obecną Solidarnością po drodze?

Czy tam nie ma nikogo myślącego? Obrona pomnika Jankowskiego, chociażby... Sytuacja jest kuriozalna. Ktoś, kto był po drugiej stronie, chce odebrać mi możliwość noszenia znaczka Solidarności. W porządku - Piotr (Duda, obecny szef Solidarności - red.) był wówczas młodym człowiekiem, służył w wojsku, w czerwonych beretach, osłaniał radio i telewizję przed takimi ludźmi jak ja, choć my atakować nie mieliśmy zamiaru. Stał po drugiej stronie. Jeśli ktoś mi mówi, że nie mam prawa do znaku Solidarności, to ja się pytam, jakie ty masz? Zarejestrowałeś ten znak i to jest twoje główne prawo? A prawo moralne? Historyczne? Jest takie przysłowie: „Kogo Pan Bóg chce zgubić, temu najpierw rozum odbiera”.

Rozmawia pan ze związkowcami?

Incydentalnie.

4 czerwca 1989 był konsekwencją całego, wieloletniego oporu wobec władz PRL-u.

4 czerwca nikt nam za darmo nie dał. To była ciężka walka dziesiątków tysięcy ludzi. Demonstracje, represje, podziemie... To bardzo ważna data, symboliczna, ale Sierpień 80 był ważniejszy. Ja mam inną perspektywę, niż ludzie z Warszawy, uważam, na przykład, że Sierpień wszystko rozpoczął. Później, w czasie stanu wojennego, kierowałem oporem w podziemiu cztery lata... Dla mnie, oczywiście, ta walka trwała dłużej niż od Sierpnia 80 roku, ale ten okres wydaje się najważniejszy. 4 czerwca 1989 roku zaczęła się demokracja. Dla nas demokracja była wtedy najważniejsza. Teraz, po ostatnich latach wiemy, że równie ważna jest praworządność. W pewnym sensie to cenne doświadczenie, wielka lekcja. Oprócz wolnych wyborów, musi być jeszcze przestrzegane przez władzę prawo zapisane w konstytucji. Bez tego demokracja zamienia się w atrapę. Zwycięstwo w wyborach oznacza, że władza może robić wszystko? Oczywiście, że nie. Ona musi działać w ramach prawa.

W podziemiu zasłynął pan m.in. kamuflażem w postaci obfitej brody. Grzegorz Grzelak wspominał, że pana nie rozpoznał...

Grzesiu mnie nie poznał? Na pewno też Jacek Taylor. Kiedyś, w stanie wojennym byłem z nim umówiony. Boczna ulica w Oliwie, stałem, czekałem. Taylor został przyprowadzony przez kolegę. Stanął przede mną i patrzy... Po dłuższej chwili pyta się: A gdzie Bogdan? Dopiero jak się odezwałem, to mnie poznał.

W Gdańsku trwają przygotowania do obchodów 30 rocznicy wyborów 4 czerwca. Organizujące obchody miasto spiera się z wojewodą o Plac Solidarności.

To nie jest istotne. Kto mi zabroni przyjść na plac? Kto ludziom zabroni? A jeżeli przyjdzie kilkanaście tysięcy osób? Ja tam będę.

Nasz cykl: Zdarzyło sie 4 czerwca...

Nasz cykl: Zdarzyło sie 4 czerwca...

POLECAMY w SERWISIE DZIENNIKBALTYCKI.PL:

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Zdarzyło się 4 czerwca. Borusewicz: Kto ludziom zabroni przyjść na Plac Solidarności? Ja tam będę. [ROZMOWA] - Dziennik Bałtycki

Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto