Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Ważny adres - Kościuszki 7 w Sopocie. Tu w latach 1945 - 67 mieszkał Andrzej Dudziński - znany malarz, grafik, rysownik, fotograf

Red.
"Najpierw chodziło się tam z mamą, potem na wagary, a jeszcze później na randki, albo wypić wino. Wtedy na Kościuszki 7 wszystko było cudowne."

Najpierw chodziło się tam z mamą, potem na wagary, a jeszcze później na randki, albo wypić wino.


- Pana mieszkanie, pokój, widok z okna... Jak to wyglądało?

- Wtedy na Kościuszki 7 wszystko było cudowne. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Trzy pokoje. Trzy balkony, dwa od ulicy, jeden kuchenny. Piwnica i strych. Taki prawdziwy dom. Z dzieciństwa pamiętam, że jeszcze długo naprzeciwko, na tym samym piętrze mieszkali Niemcy. Po wojnie jeszcze byli w Sopocie. My, dzieciarnia, robiliśmy nawet, jakieś straszne rzeczy tym ludziom. Pamiętam, jak chodziliśmy do domków rybackich na tyły kawiarni Marago straszyć pewną Niemkę staruszkę, która tam mieszkała z kotami. Potwornie jej dokuczaliśmy. Wciąż mam też przed oczami scenę, gdy wyprowadzali się nasi niemieccy sąsiedzi. Miałem może trzy lata. Widzę, jak przynoszą mamie jakieś rzeczy, których nie chcieli wziąć ze sobą, kwiaty w donicach... Rozmawiali. Moi rodzice bardzo dobrze mówili po niemiecku.

- Jak trafili do Sopotu?

- Ojciec kończył przed wojną politechnikę gdańską. Udało mu się uciec z oflagu i ukrył się u swojej siostry w Gdyni. Mama wróciła do Gdyni w 1939 roku. Z Holandii. Dlaczego akurat wtedy, nie wiem, może dziadkowi - który uczył polskiego holenderską Polonię - skończył się kontrakt. W Gdyni się poznali. W czasie okupacji. Po ślubie od razu zamieszkali w Sopocie na Kościuszki. Wybór miejsca był podyktowany względami praktycznymi. Ojciec chciał mieszkać blisko dworca, na wypadek ewakuacji. Dręczyło go poczucie niepewności, co będzie? Taki to był czas.

- Podwórko pana dzieciństwa...

- Moim podwórkiem był cały Sopot. Na tym polegał urok tego miasta. Każdy czuł się na ulicach jak w domu. Bardzo bezpiecznie. Rodzice w ogóle o nas się nie denerwowali. Biegaliśmy samopas do szkoły, na plażę, do lasu, nikt się nie niepokoił nawet, gdy dziecko znikało na kilka godzin.

- Pana ulubione miejsca z tamtego czasu?

- Molo, plaża, park. Najważniejsze były kierunki.

- Kierunki?

- Nigdy nie chodziłem do Łazienek Południowych. To północne były jakimś naturalnym wyborem. Południowe wydawały się gorsze, chociaż jadaliśmy tam obiady, były smaczniejsze. Te Łazienki... Przecież dziś w ogóle nikt nie wie, o czym ja mówię. Wtedy to była instytucja! Kiedy wybieraliśmy się na plażę z mamą, to na cały dzień. Tak więc pierwsze co należało zrobić, to wynająć kabinę. My, dzieciaki, wciąż do tej kabiny biegaliśmy, wciąż prosiliśmy o klucz. Przebieraliśmy się tam albo chodziliśmy po jedzenie. Ale dobrze pamiętam też frykasy, które przynosiła mama na plażę. Bułki z serem... Zapach roztopionych w słońcu, posypanych cukrem truskawek do końca życia kojarzyć będzie mi się z tamtym czasem. Łazienki stwarzały zupełnie inny klimat. Po pierwsze plaża była odsłonięta, po drugie zabudowana, stały tam kosze, leżaki. W wodzie były huśtawki, pomosty, ślizgawki wodne. Nawet trampolina! Te miejsca dziecięcych zabaw... Najpierw chodziło się tam z mamą, potem na wagary, a jeszcze później na randki, albo wypić wino. "Zabawki", jak widać, zmieniały się z czasem. Tylko miasto się nie zmieniało.

- Gdzie chodził Andrzej Dudziński, kiedy był już za duży by chodzić z mamą na plażę?

- Kiedy byłem już studentem na kawę do Włocha, ale chyba najbardziej popularna była Alga.

- Krzysztof Klenczon poznał tam swoją żonę.

- Chyba nawet jesteśmy z tego samego rocznika. W każdym razie Alga to było wydarzenie i tam chodziło się na piwo. Była też knajpa Pod Strzechą. Słynna! Knajpy dzieliły się na te, gdzie chodziło się na wódkę i te, gdzie chodziło się na dancing. Najlepsze tańce były w Ermitażu, no i oczywiście w Grand Hotelu. Tam bawili się moi rodzice. Tam świętowali wszystkie sylwestry. Odreagowywali wojnę. Szaleli. Nie było piątku i soboty, żeby nie wychodzili potańczyć. A te ich wypady były szalenie eleganckie. Jak oni byli wtedy ubrani! Wyglądali jak gwiazdy z amerykańskich filmów! Sopot był w ogóle szalenie atrakcyjny. I to o każdej porze roku. Kiedy byłem już trochę starszy, miałem kolegów z Warszawy, którzy nagle odkryli Sopot w zimie. Na przełomie stycznia i lutego przyjeżdżali poszaleć na parę dni, bo nagle okazało się, że w Sopocie jest zabawniej niż w Warszawie.

- Gdzie się wtedy chodziło na wódkę?

- Głównie do Spatifu, choć to nie był ten Spatif co dziś. Było jeszcze jedno kultowe - choć wtedy nie używało się tego słowa - miejsce - kawiarenka Rio. Na Bieruta, dziś Haffnera. Na obiady chodziło się do restauracji Moja Maleńka. Obok Rio. Moja Maleńka była prowadzona przez słynną panią Gąskiewiczową. To było też miejsce spotkań rodziców. Ale kiedy studiowałem, bardzo snobistycznie, nie mówiąc o tym, że taniej, było włóczyć się po spelunach. Bardzo nas to rajcowało! Że tam się taki półświatek zbiera, dziwny element. Naszym rodzicom w ogóle to nie imponowało. Unikali takiego towarzystwa.

- Kiedy pan wyjechał z Sopotu na dobre?

- Najpierw to były pożegnania i powroty. Jeszcze w trakcie studiów. Pierwsze dwa lata studiowałem - śladami ojca - na Wydziale Architektury na Politechnice, gdzie ojciec był przez kilka lat adiunktem. Potem przeniosłem się do Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku. Kiedy szkoła miała jeszcze miała swoją siedzibę na Obrońców Westerplatte w Sopocie była miejscem wyjątkowym. Niespotykanym na skalę światową. Artystyczny campus. Siedziba szkoły była w starym pałacu. Profesorowie mieszkali w willach tuż obok. Przed wojną było to ulica najbogatszych mieszczan. Te pałace „władza ludowa“ oddała na potrzeby szkoły. Lata 50... Co było niesamowite wtedy w Sopocie, to to, że wszyscy żyliśmy w podwójnym świecie. Z jednej strony socjalizm, z drugiej Barok, Renesans. Profesorowie PWSSP, także mój ojciec, pracujący przy odbudowie gdańskiej Starówki musieli rekonstruować tę starą architekturę i w życiu nie mieli już nigdy takich fantastycznych fuch!

- Zderzyły się dwa światy - przedwojenny i powojenny.

- Po wojnie Sopot długo był jeszcze przedwojenny. Nawet komitet partii mieścił się w jakiejś przedwojennej willi! I ta atmosfera kurortu. Nasze miasto nieustannie kojarzyło mi się z wakacjami. I żyło się tu zawsze inaczej, jakby poza czasem. Dlatego trudno było wyhamować po wakacjach. Chodziliśmy na plażę jeszcze we wrześniu!

- W 1967 roku wyjechał pan do Warszawy...

- Jeszcze na chwilę wróciłem, z żoną (Magdą Dygat - dop. red. ). Mieszkaliśmy wtedy przynajmniej w pięciu miejscach, w zaprzyjaźnionych domach. Na Prusa, na Łokietka... Zresztą żyli tu rodzice, więc przyjeżdżaliśmy do nich na święta.

- A potem wyjechał pan do Ameryki...

- I to było pożegnanie z Sopotem na dziesięć lat. Przyjechałem tu dopiero w 1996 roku. Zaprosił mnie prezydent Jan Kozłowski - jak się okazało chodziliśmy do jednej klasy we Wrzeszczu. Przyjechałem z wystawą moich rysunków. Wernisaż rozrósł się do trzydniowych Dudinaliów.

- Jeszcze niedawno na ścianie kamienicy na Monciaku był Pana mural z tamtego czasu. Dziś zasłonił go nowo wybudowany dom...

- To malowali studenci gdańskiej ASP, według mojego projektu. Pamiętam odsłonięcie tego dzieła. Trzeba było wejść na dach lodziarni, która była obok. Strasznie się wściekał jej właściciel, bo ten budynek to była ruina. Bał się, że wlecimy wszyscy w ladę chłodniczą. Pamiętam też jak w 2001 roku robiłem zdjęcia do albumu "Sopot magiczny". Chodziłem wytartymi ścieżkami. Poruszałem się intuicyjnie. Sam nie wiedziałem, dlaczego skręcałem w ten, a nie inny zaułek. Ale tam już stał inny budynek, inaczej nazywała się ulica... Szkoda. Na szczęście jeszcze wtedy udało mi się odnaleźć niezmieniony Sopot. Miasto z czasów gdy byłem bardzo młody i bardzo szczęśliwy.


Andrzej Dudziński
(pseud. Dudi, ur. 14 grudnia 1945 r. w Sopocie) - rysownik, grafik, malarz, karykaturzysta, fotografik. Po studiach architektury na Politechnice Gdańskiej, architektury wnętrz i grafiki na PWSSP w Gdańsku oraz grafiki w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie zadebiutował w 1970 na łamach "Szpilek". Pseudonim "Dudi" wywodzi się od cyklu rysunków przedstawiających wymyślonego przez siebie ptaka. Swoje prace zamieszczał również w czasopismach "Polska", "Polityka", "Kultura", "Ty i Ja" i "Tygodnik Powszechny".
Od 1977 r. przebywał w USA. Współpracował z wieloma czasopismami amerykańskimi – "The Atlantic Monthly", "The Boston Globe", "Newsweek", "The New York Times", "Playboy", "Rolling Stone", "Time", "Vanity Fair" i "The Washington Post". Wykonywał też prace na zamówienie wielu koncernów – AT&T, Deutche Telekom, IBM i Royal Bank of Scotland. W latach 1982-1990 wykładał w Parsons School of Design w Nowym Jorku. W dorobku ma dziesiątki wystaw swoich prac m.in. w Berlinie, Düsseldorfie, Genewie, Lipsku, Pradze, Tokio, Waszyngtonie, wielokrotnie w kraju. Honorowy obywatel miasta Sopotu (od 2001 r). Od kilku lat dzieli swój czas na Nowy Jork i Warszawę.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sopot.naszemiasto.pl Nasze Miasto