Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Strzały zza ucha: Wolność słowa po lewacku [OPINIA]

Krzysztof Maria Załuski
Krzysztof Maria Załuski
Wolność mediów to fundament demokracji. Fundament tak istotny, że jego obrona została zagwarantowana nawet w Europejskiej Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności, którą Polska podpisała wchodząc w struktury unijne. Niestety wolność słowa w III RP to często jedynie teoria. Zwłaszcza w samorządach rządzonych przez tzw. „liberalnych demokratów”.

Louis Terrenoire, uczestnik ruchu oporu, dziennikarz, chrześcijański działacz społeczny, samorządowiec, a także minister w rządzie Charlesa de Gaulle’a, znany jest poza granicami Francji głównie z sentencji: „Prasa musi mieć swobodę mówienia wszystkiego, by niektórzy ludzie nie mieli swobody robienia wszystkiego”. Z podobną czcią do wolności słowa odnosi się artykuł 54 Konstytucji RP, który mówi, że „każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji”. Ustawa zasadnicza podkreśla także fakt, że „cenzura prewencyjna środków społecznego przekazu oraz koncesjonowanie prasy są zakazane”.

Okazuje się jednak, że nie wszystkich ta zasada dotyczy jednakowo. Bo najwyraźniej to, co dla jednych jest zakazane, dla innych jest jak najbardziej dozwolone. Mniej więcej tak, jak w „Folwarku zwierzęcym” Orwella.

Najtrudniej miały zawsze niezależne media - szczególnie te małe, powiatowe. Ich wydawcy traktowani byli - i są nadal - przez lokalne władze, jak wrogowie. Szczególnie bezlitośnie obchodzą się z nimi samorządowcy w powiatach i małych miasteczkach rządzonych od kilku dekad przez tych samych ludzi związanych z tzw. „opozycją demokratyczną”. Dziennikarze i redaktorzy takich mediów nękani są hejtem środowiskowym i nieparlamentarnymi komentarzami w necie. A jak przekroczą „czerwoną linię”, np. opisując przekręty samorządowych włodarzy, nękani są pozwami sądowymi - wytaczanymi oczywiście na koszt ratusza, czyli podatników.

Sznurowanie ust

Proceder dyskryminowania niepokornych dziennikarzy szczególnie dotkliwy był za rządów Platformy Obywatelskiej, która teraz najgłośniej domaga się „wolnych mediów”. Przed zwycięskimi dla Prawa i Sprawiedliwości wyborami dziennikarzom grożono pobiciem, wyrzucano z konferencji prasowych i niszczono samochody.

W styczniu 2015 roku głośna była sprawa wyrzucenia z konferencji prasowej WOŚP dziennikarz Telewizji Republika Michała Rachonia. W czerwcu 2014 roku funkcjonariusze ABW wtargnęli do redakcji „Wprost” i poturbowali Sylwestra Latkowskiego, który nie chciał wydać im swojego laptopa. W listopadzie 2014 roku ze spotkania, na którym prezydent Sopotu prezentował swój komitet poparcia, wyproszono dziennikarza sopockiej „Riviery”. Mnie z kolei „nieznani” sprawcy obrysowali karoserię i przedziurawili opony samochodu.

Po 2015 roku hejt pozornie zelżał. Niezależnych publicystów nie nęka już prokuratura i policja.

Nie dochodzi również do gróźb karalnych, a tym bardziej do rękoczynów. Nie oznacza to oczywiście, że różnego rodzaju incydenty się nie zdarzają. W listopadzie 2020 roku z konferencji tzw. Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, Marta Lempart pozbyła się dziennikarki TVP i operatora tej stacji. A miesiąc wcześniej w Krakowie, nie został wpuszczony na briefing prezydenta Jacka Majchrowskiego dziennikarz „Interii”.

Mimo tych i temu podobnych przykładów dyskryminowania niektórych dziennikarzy, coraz częściej udaje się im przyłapać prezydentów, burmistrzów, wójtów czy radnych na różnego rodzaju szwindlach - ustawianiu przetargów, wręczaniu i braniu łapówek, czy choćby prowadzeniu auta po pijanemu.

Niestety sądy dla takich delikwentów są nadal pobłażliwe… Tak samo jak dla lewicujących „celebrytów”. Być może dlatego zasiedziali od trzydziestu lat na tych samych stołkach samorządowcy, po paru latach względnej ciszy, znowu próbują kąsać, już nie tylko po łydkach - usiłują odwodzić przedsiębiorców od dawania reklam, pozywają przed sądy albo mniej lub bardziej publicznie postponują swoich oponentów. Odmawiają im także miana „prawdziwych” dziennikarzy.

Niezależni publicyści często słyszą, że są „PiSmakami”, „sługusami Kaczora” etc. - co notabene dawno już przestało być dla kogokolwiek obelgą. Próbujący dyskutować z politykami w mediach społecznościowych są natychmiast blokowani.

Są też obsobaczani przez anonimowych trolli rynsztokowymi epitetami. Grozi się im utratą pracy, ruiną finansową, a nawet więzieniem - oczywiście po odzyskaniu władzy przez Donalda Tuska i przywróceniu w „tym kraju” praworządności i normalności.

Jeden z trójmiejskich gastronomików parę lat temu popełnił nawet internetowy wpis, w którym oświadczył, że „tych wszystkich skur…, trzeba tak skutecznie pozbawić roboty, żeby musieli zbierać węgiel z torów. I to nie tu, na Pomorzu, tylko pod Wałbrzychem”. Od tamtego czasu jego gastronomiczne imperium powiększyło się o kilka dzierżawionych od władz miejskich lokali.

A przecież w dziennikarstwie chodzi tylko o to, o czym kilkadziesiąt lat temu mówił Louis Terrenoire. O nic więcej. Chodzi o to, żeby media mogły władzy patrzeć na ręce. Żeby dziennikarze mogli bezpiecznie pisać na tematy niewygodne dla władzy. Aby mogli legalnie stosować nawet takie wyrafinowane środki, jak prowokacja dziennikarska, która w wielu przypadkach jest jedynym sposobem ujawnienia spraw ważnych dla społeczności lokalnej.

Kara za prawdę

Za czasów Platformy Obywatelskiej próby publikacji prawdy kończyły się zazwyczaj przed sądem, który zwykle stawał po właściwej stronie i wymierzał niesfornym pismakom kary finansowe wysokości nawet kilkuset tysięcy złotych. W efekcie tych szykan wydawca miał się dziesięć razy zastanowić, nim raz zdecydował się opublikować materiał na przykład na temat nieformalnych powiązań władzy, biznesu, wymiaru sprawiedliwości, palestry i mafii.

Zdarzało się też, że za poczynania dzieci, karani byli rodzice. Samorządowi oligarchowie usuwali ich z pracy z podległych sobie urzędów. Ojcowie i matki dziennikarzy byli wyrzucani ze szkół i spółek miejskich, zmuszani do przejścia na wcześniejszą emeryturę, w najlepszym razie czekała ich degradacja zawodowa. Uniemożliwiano też im prowadzenie działalności gospodarczej np. poprzez odbieranie koncesji gastronomikom, wyrzucanie z dzierżawionych od miasta lokali lub napuszczanie różnego rodzaju kontroli - skarbowych, sanitarnych etc.

Po serii artykułów, dotyczących koneksji jednego z sopockich samorządowców z komunistyczną bezpieką, również mnie się dostało… Od 2005 do 2015 roku prowadziłem wspomniana już gazetę „Riviera”. Po zadarciu z zarejestrowanym przez Służbę Bezpieczeństwa radnym tzw. Platformy Sopocian Jacka Karnowskiego okazało się, że jestem kryminalistą. Zostałem oskarżony z artykułu 212. kodeksu karnego o zniesławienie, za co grozi „kara grzywny, ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku” (sic!).

W mojej obronie stanęło wówczas Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Ówczesny dyrektor tej instytucji, Wiktor Świetlik wydał oświadczenie, w którym napisał m.in., że

„wyraża zaniepokojenie postępowaniem karnym, prowadzonym przez Komendę Miejską w Sopocie…” wobec dziennikarza oraz, że „takie działania nie służą wolności prasy ani społeczeństwu obywatelskiemu, a także negatywnie wpływają na wizerunek organów postępowania karnego. Mając na uwadze ratio legis powołanych przepisów (które w zamyśle ustawodawcy miały służyć do szykanowania wolnej prasy w latach 80.), jak również istotne zmiany w obowiązującym systemie prawnym np. wejście w życie Konstytucji RP czy ratyfikowanie przez Polskę szeregu umów międzynarodowych (jak Europejska Konwencja Praw Człowieka), jedyną rozsądną decyzją organów postępowania karnego powinno być w tym przypadku umorzenie postępowania, co najmniej z uwagi na brak społecznej szkodliwości czynu”.

Na śmietnik historii

Wydawało się, że po zmianie władzy niesławny art. 212 kk wyląduje na śmietniku historii. Z takimi postulatami występowali i niezależni publicyści, i chyba wszystkie stowarzyszenia dziennikarskie. A jednak pochodzący ze stanu wojennego przepis nadal obowiązuje. I tylko w Trójmieście toczy się obecnie kilkanaście postepowań karnych i cywilnych przeciwko dziennikarzom. Nadal osoby, którym wolność słowa z różnych powodów jest nie na rękę, próbują wykorzystywać „wolne sądy” do stosowania cenzury prewencyjnej. Niedokończenie reformy wymiaru sprawiedliwości mści się nie tylko na pracownikach mediów, lecz przede wszystkim na odbiorcach informacji, czyli zwykłych Polakach, którzy mają przecież prawo wiedzieć, co w trawie piszczy, zwłaszcza tej lokalnej.

Jeszcze do niedawna wierzyłem, że samorządowcy i politycy rozstaną się z komunistycznymi przyzwyczajeniami i zrozumieją, że czasy, kiedy za pomocą cenzury, terroru i szykan, można było sznurować dziennikarzom usta, minęły bezpowrotnie. Teraz, patrząc na niewyobrażalne wręcz łgarstwa polityków tzw. „totalnej opozycji” i jednoczesne zobojętnienie społeczeństwa, obawiam się, że „stare” może powrócić. I to ze zwielokrotnioną siłą. A wtedy… biada nam „prawackim PiSmakom”. Brrrr…

Polecjaka Google News - Dziennik Bałtycki
emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Strzały zza ucha: Wolność słowa po lewacku [OPINIA] - Dziennik Bałtycki

Wróć na gdynia.naszemiasto.pl Nasze Miasto