Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rozmowa z pierwszym marszałkiem województwa pomorskiego (1998-2002)

Barbara Szczepuła
Lech Wałęsa, Jan Zarębski i Ryszard Kokoszka. W latach 90. kluczowe dla Pomorza, a niekiedy i kraju decyzje polityczne często zapadały w Cristalu.
Lech Wałęsa, Jan Zarębski i Ryszard Kokoszka. W latach 90. kluczowe dla Pomorza, a niekiedy i kraju decyzje polityczne często zapadały w Cristalu. archiwum DB
Za co wyleciał Jacek Kurski? Kto jadał śniadania w Belwederku? Co załatwiano w Cristalu?

Teraz, gdy od lat nie zajmuje się Pan polityką, możemy mówić otwarcie…
- Powszechnie uważa się, że za kulisami dzieje się coś szczególnego. Nie ma tego zbyt wiele, a poza tym dziennikarze z reguły potrafią wywąchać to, co politycy chcieliby ukryć.

Jak się zostaje marszałkiem województwa? Jest rok 1998, w Polsce od roku rządzi AWS, a Pan jest znanym biznesmenem, właścicielem firmy Nata.
- Byłem też świeżo wybranym radnym Sejmiku Samorządowego. A o stanowisku marszałka pierwszy wspomniał - ku mojemu zaskoczeniu - Rysio Kokoszka…

Mówiło się wtedy, że najważniejsze decyzje zapadają u Ryszarda Kokoszki, w restauracji Cristal.
- ... ale konkretna propozycja wyszła od posła Jacka Rybickiego…

- … który rozdawał karty na Pomorzu. Był awuesowskim baronem.
- Powiedział mi przez telefon, że rozpatrują moją kandydaturę. Odrzekłem, że trudno byłoby mi łączyć biznes z tak absorbującą funkcją. Ale gdy Maciej Płażyński zaprosił mnie na śniadanie do restauracji Pod Łososiem, zrozumiałem, że sprawa jest poważna. Maciej, którego bardzo ceniłem, był wtedy marszałkiem Sejmu. Mówił, że szukają menedżera, a ja mam duże doświadczenie w zarządzaniu. Chodzi o awans ekonomiczny regionu. Uważał poza tym, że jako bezpartyjny będę mógł łatwiej otworzyć się na środowiska opozycyjne.

Opozycją była wtedy lewica.
- Poprosiłem o kilka dni do namysłu. Musiałem naradzić się z rodziną, bo to na głowę żony, syna i córki spadłoby zarządzanie firmą. Zgodziłem się, bo to było wyzwanie, które - muszę przyznać - mile łechtało moją ambicję. Zostałem marszałkiem.

A na zapleczu ktoś pociągał za sznurki.
- Z początku istotnie tak było. Spotykaliśmy się raz w tygodniu na śniadaniu w sopockim Belwederku…

Kto konkretnie?
- Jacek Rybicki, Kazio Janiak, czasem jeszcze inni posłowie, wojewoda Tomasz Sowiński, no i ja. To był rzeczywiście rodzaj odpraw. Muszę jednak podkreślić, że Rybicki i Janiak, jako parlamentarzyści, byli bardzo oddani regionowi. A nie mieli łatwej sytuacji, bo między szefem AWS, Marianem Krzaklewskim, a rządem Jerzego Buzka były napięcia. Natomiast z wojewodą Sowińskim nie mogłem się porozumieć. Podczas jednego ze spotkań bardzo ostro stwierdził, że on tu rządzi! Zdenerwowałem się, bo chodziło przecież właśnie o to, by kompetencje stopniowo przekazywać samorządom. W tym przypadku poszło zresztą o sprawę mało istotną, chyba o udostępnienie nam jakichś pomieszczeń. Powiedziałem, że nie będę więcej uczestniczył w tych spotkaniach i wyszedłem. Stopniowo nabierałem doświadczenia, wiedziałem, jak działać. Ustawa o samorządach była kulawa, zapisy nie do końca jasne, więc spory między wojewodami i marszałkami zdarzały się nie tylko u nas.

Czy politycy AWS oczekiwali od Pana czegoś w zamian za rekomendację na stanowisko marszałka?
- Narzucono mi Zarząd Województwa. Jacka Kurskiego z ramienia ZChN, Dariusza Sobczaka z rekomendacji Unii Wolności, Grzegorza Grzelaka popieranego przez AWS. Ja sam mogłem wybrać jedną osobę. Sugerowano, by był to ktoś z terenu. Wybrałem Witolda Namyślaka, byłego burmistrza Lęborka.

Wkrótce wycofał się Grzegorz Grzelak. Został przewodniczącym Sejmiku.
- Potem w atmosferze skandalu odszedł Dariusz Sobczak, który pod wpływem alkoholu wdał się w awanturę z policjantami. UW wycofała mu rekomendację. Potem odwołałem Jacka Kurskiego.

Za co?
- Dałem mu ultimatum: albo zajmie się pracą w Zarządzie Województwa, konkretnie infrastrukturą, albo odchodzi. Ale Kurski pilnował przede wszystkim interesów partyjnych, intrygował w Radzie Miasta, próbując przez Andrzeja Jaworskiego odwołać prezydenta Adamowicza (Rada Miasta wybierała wówczas i odwoływała prezydenta). Z nikim nie konsultowałem dymisji Kurskiego, poinformowałem o tym tylko dzień wcześniej Macieja Płażyńskiego. Chciałem, żeby ktoś, oprócz mojej żony, wiedział o tym, co zamierzam zrobić. Koniec końców w Zarządzie Województwa zostałem tylko z Namyślakiem.

Jacek Kurski Panu groził.
- Nie tylko mnie. Także mojej rodzinie. Ale nie chcę do tego wracać, pogodziliśmy się później.

Kiedy?
Podczas mszy po śmierci Jana Pawła II.

Jak Kwaśniewski z Wałęsą!
- (śmiech) No prawie. Tyle, że to było w bazylice Mariackiej. Zupełnie przypadkowo staliśmy w tłumie obok siebie i gdy zabrzmiało wezwanie: "Przekażcie sobie znak pokoju", spontanicznie wyciągnęliśmy do siebie ręce.

A o co chodziło z lotniskiem w Rębiechowie?
- Czasem uprawiałem lobbing i to z powodzeniem. Tak było w sprawie przekazania samorządowi wojewódzkiemu udziałów Skarbu Państwa w gdańskim porcie lotniczym. Nastąpiło to dosłownie w ostatniej chwili, dzień przed zakończeniem pracy rządu Buzka. Byliśmy pierwszym województwem, które taką sprawę załatwiło. Stało się to dzięki zaangażowaniu Kazimierza Janiaka. Baron SLD, Jerzy Jędykiewicz przychodził potem do mnie z polecenia premiera Millera i prosił, byśmy te udziały oddali, bo stanowią zły przykład dla innych regionów. Oczywiście się nie zgodziłem.

W 2001 roku, po przegranych przez AWS wyborach, do zarządu przyszły nowe osoby.
- Bogdan Borusewicz, którzy w rządzie Jerzego Buzka był wiceministrem spraw wewnętrznych, i Jan Kozłowski, minister sportu w tym rządzie. Przyjąłem obu z otwartymi ramionami.

Jarosław Kaczyński chwalił się niedawno, że to stanowisko Bogdan Borusewicz zawdzięcza jego bratu, ministrowi sprawiedliwości w rządzie Buzka.
- To była moja samodzielna decyzja, z nikim jej nie konsultowałem, nie było żadnych nacisków ani sugestii. Miałem nawet problemy, by go przeforsować, bo uważano, że zdominuje Sejmik, że jest zbyt silną osobowością. Czwartym członkiem zarządu został wtedy Kazimierz Klawitter. Jestem zdania, że ten zarząd działał dobrze. Gdyby taki skład był od początku, zrobilibyśmy więcej i szybciej udałoby się załatwić pewne sprawy. Chciałbym dodać, że przez cały czas oparciem dla mnie był Piotr Soyka, szef klubu radnych AWS. Podobno w polityce nie ma przyjaźni, ale nasza przyjaźń z Piotrem tej tezie przeczy. Miałem do niego pełne zaufanie.

W roku 2001 SLD w cuglach wygrał wybory parlamentarne.
- Przyszedł nowy wojewoda - Ryszard Kurylczyk. Dzień czy dwa po jego nominacji byliśmy obaj na premierze w Operze Bałtyckiej. Przed spektaklem poproszono nowego wojewodę o krótkie wystąpienie. Ze sceny zwrócił się do mnie, byśmy w interesie województwa zostali przyjaciółmi. I tak się stało. To człowiek sympatyczny i kulturalny.

A z wojewodą Sowińskim było źle do końca?
- Fatalnie. Trochę na zasadzie: na złość mamie (czyli ze szkodą dla województwa) odmrożę sobie uszy. Wracając do wojewody Kurylczyka: warto przypomnieć, że gdy potem został ministrem infrastruktury, zrobił wszystko, byśmy mieli autostradę A1!

Jak układała się współpraca z premierem Millerem?
- Za wysokie progi. Miałem kontakty tylko z ministrem Krzysztofem Janikiem. Bezpośrednia współpraca układała się poprawnie, ale propaganda polityczna SLD była nachalna, męcząca i, moim zdaniem, szkodliwa dla kraju.

W końcu nadszedł ten moment, przed którym drżą wszyscy politycy. Skończyła się Pańska kadencja. Bolało?
- Wcześniej, 24 maja 2002 roku - zapamiętałem datę, bo był to dzień moich urodzin - zaprosił mnie Donald Tusk, wtedy wicemarszałek Sejmu, jeden z trzech tenorów Platformy Obywatelskiej. Nie należałem do PO, bo od 1999 roku byłem członkiem Ruchu Społecznego AWS, ale byłem blisko Macieja Płażyńskiego, więc nawet czasem chodziłem na spotkania platformersów. Tusk zaprosił mnie więc do swojego biura poselskiego przy Szerokiej, poczęstował winem i cygarem, ale… niczego mi nie zaproponował. Nie zachęcał do startu w zbliżających się wyborach samorządowych z listy Platformy Obywatelskiej.

A gdyby Pana zachęcił?
- Gdyby zachęcał mnie tak jak kilka lat wcześniej Maciej Płażyński, to bym się zdecydował.

Smutno było?
- … No, był żal, że mnie nie docenił. Choć pomyślałem sobie też: mógł mnie poprosić, a ja może nawet bym odmówił! (śmiech).

Budzi się Pan rano, nie ma telefonów, kierowca nie podjeżdża…
- Wsiadam do swojego auta i jadę do firmy. Dzień dobry, panie marszałku - mówi sekretarka. Już nie jestem marszałkiem. Dzień dobry, panie prezesie - dodaje z przepraszającym uśmiechem. I tak już zostało.

od 12 lat
Wideo

Protest w obronie Parku Śląskiego i drzew w Chorzowie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto