Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rok temu odszedł Wojciech Charkin. Był dobrym duchem i animatorem licznych środowisk - wspomina Go Andrzej Liberadzki

Andrzej Liberadzki
Wojciech Charkin
Wojciech Charkin Tomasz Bołt
W bardzo dorosłym życiu ma się już jednego, może dwóch przyjaciół. W styczniu 2019 zmarł niespodziewanie Wojtek Charkin.

Wspominam Go w rocznicę śmierci i coraz mocniej odczuwam, że odszedł ktoś bardzo bliski i wyjątkowy. Ale chyba nie tylko dla mnie - bo choć nie był postacią publiczną i nie pojawiły się poczty sztandarowe, to w dzień pogrzebu na Srebrzysko pofatygowało się dobre pół tysiąca osób.

Był dobrym duchem i animatorem licznych środowisk, w których bywał, dla których działał i pracował, a także punktem odniesienia w życiu wielu z nas - Jego znajomych i przyjaciół. Przeżył prawie 72 lata - nie za długo jak na średnią obecnych Polaków, ale wystarczająco aktywnie, aby w wielu miejscach zaznaczyć swą niebanalną osobowość.

Pochodził z gdyńskiej rodziny o intrygującym rodowodzie. Ojciec Wojciecha, Grzegorz (Grigorij) wywodził się z kozackiego atamańskiego rodu, wymordowanego przez bolszewików podczas rewolucji 1917. Jego samego siłą wcielono do czerwonej kawalerii, z którą pędził na Warszawę w roku 1920. Wybrał jednak wolność i z całym swoim oddziałem przeszedł pewnej nocy na naszą stronę. Został Polakiem, ożenił się z uroczą warszawianką z domu Kalinowską i zaczął budować Gdynię, osiedliwszy się na Witominie. W 1939 odmówił Niemcom przyjęcia statusu weis Russe (biały Rosjanin). Znalazł się w Stutthofie, który przeżył. Państwo Maria i Grzegorz Charkinowie mieli trzech synów, z których Wojciech był najmłodszym i już powojennym.

Dyplom z Organów Oliwskich

Najpierw ukończył bardzo dobre Technikum Łączności w Gdańsku, w którym zresztą pod koniec lat osiemdziesiątych pracował jako nauczyciel. Jak napisał w swoich wspomnieniach: „Technikum dało mi bardzo dobre podstawy wykształcenia ogólnego, nauczyło umiejętności myślenia i samodzielnego radzenia sobie w życiu”.

Po takiej szkole dostać się na Wydział Elektroniki PG nie było problemem. I tę uczelnię ukończył, pisząc (jako elektroakustyk) dyplom z Organów Oliwskich. Potem podjął na Politechnice pracę, odkrywając dla siebie oraz studentów stosunkowo nową dziedzinę nauki, jaką była ergonomia; współtworzył Polskie Towarzystwo Ergonomiczne. Z tą specjalizacją znalazł również miejsce na Wydziale Architektury i Wzornictwa PWSSP, a następnie ASP. Był lubianym, bezpośrednim wykładowcą i wychowawcą, który przekazywał młodzieży nie tylko posiadaną wiedzę, ale także mądrą miłość Ojczyzny - tej dużej, i tej małej, czyli Gdyni, Gdańska i Pomorza - jako ich znawca i pasjonat.

Pamięci Profesora

W kilka dni po Jego śmierci współpracownicy i studenci z Akademii Sztuk Pięknych urządzili wspaniałą wieczornicę poświęconą pamięci swojego Profesora. Frekwencja okazała się taka, że w auli zabrakło miejsc; były zdjęcia, filmy i wspomnienia, niektóre zabawne. Zapytałem siedzącą obok mnie studentkę, czy znała zmarłego. - Nie - odpowiedziała - jestem z pierwszego roku i jeszcze nie miałam z nim zajęć. - To dlaczego pani tu przyszła? - Bo słyszałam od innych, że zmarły był bardzo ciekawym człowiekiem...

Wykładanie miał zresztą w genach. Kiedy był młodszy i zdrowszy, Jego mędrkowania wszędzie było pełno. Chodził, gadał i nauczał... Bo Wojtek w życiu prywatnym i wśród przyjaciół był takim wolnym elektronem - pojawiał się i znikał, aby porozmawiać o wszystkim i niczym, zatroskać o porządki w ojczyźnie czy opowiedzieć parę dobrych dowcipów. A nieuchronną prozę życia starał się modelować tak, żeby nie robić tego, czego nie kochał. I jakoś mu się to udawało. Tylko pozazdrościć! Na licznych imprezach, w których ochoczo uczestniczył, wygłaszał swoje słynne „toasty dygresyjne”. Kiedyś, podczas spotkania świąteczno-noworocznego na uczelni, prawił przez 45 minut! Podobno jednak wszyscy dobrze się bawili.

Należał do świetnych mówców, którą to umiejętność przez lata ćwiczył jako jeden z najstarszych stażem (od 1967 r.) przewodników turystycznych w Gdańsku - mentor tego środowiska i wieloletni szef kursów PTTK. Pamiętam, jak pod koniec komuny udało mu się zorganizować wyprawę swojego koła, uzupełnionego gronem kilku przyjaciół niezrzeszonych, do Wielkiej Brytanii. A clou tej wycieczki okazało się odwiedzenie w Szkocji gen. Maczka... Rodacy zza żelaznej kurtyny, wiedzeni przez niejakiego Charkina, zakochanego od podstawówki w historii polskich lotników i czołgistów na Zachodzie, lądują ku obopólnej radości i zaskoczeniu na herbatce u Generałostwa! Historia to niesłychana, ale prawdziwa. W pewnym momencie Generał zwraca się do najstarszego z gości i zadaje wzruszony pytanie: - Niech mi pan powie, czy w kraju ktoś mnie jeszcze pamięta..?

Wojtek był uważnym i krytycznym obserwatorem otaczającej rzeczywistości, a niepospolita inteligencja pozwalała mu na formułowanie trafnych ocen i wniosków. Trafiała się w nich szczypta demagogii czy bufonady, ale zawsze było to interesujące i często dowcipne. Wielokrotnie mówiłem mu: Wojtek, to uleci... napisz, co mówisz, bo to jest naprawdę ciekawe. Ale nic z tego! Był typowym perypatetykiem - zapełniał „eter” perełkami swego intelektu, ale bez śladu na papierze. A to „napisz” dlatego, ponieważ razem przeżywaliśmy już fascynującą przygodę dziennikarstwa...

Poznałem Go gdzieś między 1967 a 69 rokiem, w Klubie Studentów Wybrzeża „Żak”, podczas seminarium dla początkujących żurnalistów. On, jak to On, błysnął jakimś ciekawym wywodem, a ja - zaciekawiony sprawną retoryką oraz oryginalną treścią - postanowiłem wciągnąć Charkina do naszej paczki. I tak zaczęła się znajomość, która przerodziła się w półwieczną przyjaźń na dobre i na złe.

Zaprosiłem wtedy Wojtka do redakcji tygodnika „Politechnik”, w którym (jako student PG) już pisywałem, a potem byłem tam szefem gdańskiego oddziału. Tak było na początku. Potem współpracował z kilkoma moimi już zawodowymi redakcjami, m.in. z „Tygodnikiem Gdańskim”, ważnym czasopismem okresu przełomu 1989-91. Choć niedużo pisał i dziennikarstwo nie stało się Jego główną profesją, jako erudyta z wyobraźnią potrafił inspirować, definiować problemy, wymyślać tematy.

Wcześniej, po wybuchu stanu wojennego i podjęciu przeze mnie współpracy z podziemiem, m.in. w roli redaktora biuletynu „Solidarności” regionu gdańskiego, Wojciech stał się jednym z moich współpracowników, zaufanym i pomocnym w najtrudniejszych chwilach. Jeszcze przed 13 Grudnia działał w Komisji Zakładowej NSZZ „S” Politechniki Gdańskiej, uczestnicząc także w pracach Komisji Nauki Polskiej prowadzącej negocjacje z rządem. Po grudniowym zamachu miał na uczelni narastające kłopoty ze strony SB, zakończone odsunięciem od kontaktu ze studentami i zsyłką do pracy w archiwum.

Biografie równoległe

Wojtek był świadomym swej podmiotowości Polakiem i obywatelem, dla którego służba krajowi - starania o jego suwerenność, a następnie jak najlepsze zagospodarowanie odzyskanej wolności - nie były czczym frazesem. Udowodnił to swoim życiem.

Przez wiele lat nasze biografie toczyły się równoległe. Razem kończyliśmy studia na tej samej uczelni, i razem tam zaczynaliśmy pracę. Bywaliśmy na swoich ślubach i ślubach naszych córek. Przeżywaliśmy podobne, nie ograniczane wąską techniczną specjalizacją, fascynacje: polityką, historią, stosunkami społecznymi. Wspieraliśmy rodzącą się, przegrywającą, a następnie wygrywającą „Solidarność”. Organizowaliśmy pierwsze (a także i kolejne) wolne wybory - Wojtek w różnych okresach prowadził lub uczestniczył w ok. 10 sztabach! Pływaliśmy po jeziorach (On był licencjonowanym przewodnikiem kajakowym, choć sam - he, he - nie umiał pływać) i zbieraliśmy grzyby na Kaszubach, a szczególnie w naszych pięknych Sominach za Dziemianami. Piliśmy wódkę i dyskutowali o naprawie Rzeczypospolitej. Robiliśmy (a raczej nie robiliśmy) kariery...

Dzięki wspólnemu kompanowi, Michałowi Smolorzowi poznawaliśmy niezwykłości kulturowe Śląska. To był znany tam publicysta i filmowiec dokumentalista, a do tego rodowity Ślązak. Chętnie nawiedzał Pomorze, ponieważ interesowało go pokrewieństwo doświadczeń obu naszych regionów. Najpierw prezentował serię najnowszych wiców śląskich, po czym po raz kolejny ustalaliśmy, jak zamienić stolicę Polski na Gdańsk lub Katowice... Czasami dołączał do nas Zbigniew Gach, do pewnego stopnia mój i Wojtka dziennikarski wychowanek (zaczynał w „Politechniku” i tygodniku „Czas”), a do tego świetny kawalarz. Wówczas salon Charkinów na Zaspie, gdzie spożywaliśmy przysmaki przyrządzane przez Wiesię, zamieniał się niemalże w scenę kabaretową.

Michała i Zbyszka już nie ma, odeszli przed sześćdziesiątką - jak wielu w naszym ryzykownym zawodzie.
Nie ma i Wojtka... Uważam, że zniknął naprawdę Ktoś! Postać barwna, niezależna i przekorna, a zarazem człowiek o dużej wrażliwości, którego sensem istnienia była radość życia, ciekawość świata i bliskość ludzi. Ja i te tłumy na cmentarzu pokochaliśmy Go za wspaniałą niesforność ducha i za uwagę, jaką nam poświęcał.

Na urodziny

Kiedy w marcu 2007 obchodził 60 lat, napisałem i odczytałem swój sześciozwrotkowy, ułomny panegiryk, pt. „Charkinus Witominus”, poświęcony wadom i zaletom Jubilata (z przewagą zalet oczywiście) oraz optymistycznym przesłaniem, zawartym w ostatniej zwrotce.
Oto on:

Był sobie Charkin
Mądrala z Witomina
Ergonom w ciemię bity
I człek, co z nami trzyma
Starszy kustosz, zadufek
Kawalarz co niemiara
Przyjaciel uliczek gdańskich
I mąż, co się nie stara...
Kajakarz, który nie pływa
Dziennikarz, który nie pisze
Artysta, co nie namalował obrazu
Lecz ktoś... kto przekłuwa ciszę
Skarbnica zalet wielkich
Kontener zbędnej wiedzy
Perypatetyk ścieżek wszelkich
Filozof z kaszubskiej miedzy
Ostatni co poloneza wodzi
Nockami nawiedza niczym pijus
Czuj-duch upływającego czasu
Niezłomny Charkinus Witominus
Jeszcze czterdziestka z Adalbertem!
Do stówy dociągniem jak trzeba
A potem..? A potem
Obejmiemy nasz skrawek somińskiego nieba.

Niestety, okazało się mocno przelicytowałem...

W 2017 koszmarna nawałnica wycięła lasy na Kaszubach, odbierając im urok i niszcząc nasze ulubione trasy i widoki. Półtora roku później, czyli o 28 lat za wcześnie w stosunku do mojego proroctwa, umarł Wojciech.

Nie ma Jego, nie ma nieba nad tamtymi Sominami. Pozostały tylko wspomnienia.

POLECAMY w SERWISIE DZIENNIKBALTYCKI.PL:

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak globalne ocieplenie zmienia wakacyjne trendy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Rok temu odszedł Wojciech Charkin. Był dobrym duchem i animatorem licznych środowisk - wspomina Go Andrzej Liberadzki - Dziennik Bałtycki

Wróć na gdynia.naszemiasto.pl Nasze Miasto