Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Od wojska po koncern medialny - tak powstał polski Real Madryt [ZDJĘCIA]

Redakcja
Fot. Bartek Syta/Polskapresse
Nie ma dziś w Polsce popularniejszego klubu. W opublikowanym w marcu raporcie agencji Press Service Legia zajęła pierwsze miejsce w rankingu najbardziej medialnych drużyn. Wróciła na prowadzenie po czterech miesiącach, bo od listopada 2012 r. do lutego 2013 była druga. Na jej temat ukazało się w mediach ponad 2,5 tys. publikacji, o 300 więcej niż w lutym.

To ponad sto więcej niż o drugim w tym zestawieniu Śląsku Wrocław. Legii poświęcono 1069 artykułów w prasie i 1473 na stronach internetowych. Stołeczny klub wygrał w kategorii "medialność" również w ostatnim raporcie "Ekstraklasa piłkarskiego biznesu", przygotowanym już po raz czwarty przez firmę doradczą Ernst & Young (i opublikowanym we wrześniu ubiegłego roku).

Przeczytaj: Film "Być jak Kazimierz Deyna" to kino familijne z przekleństwami [WYWIAD]

W 2011 r. Legia odnotowała najwyższą średnią frekwencję na stadionie, wydała najwięcej w Polsce kart kibica, jej klubowa koszulka warta byłą najwięcej. Znajdowała się także wśród drużyn najczęściej pokazywanych i najchętniej oglądanych w telewizji, a więcej fanów w portalu społecznościowym Facebook miał tylko Lech Poznań. Co więcej, w 2011 r. Legia odnotowała również najwyższe przychody ze wszystkich klubów Ekstraklasy - 67,6 mln złotych. To ponad dwa razy więcej niż rok wcześniej.

Wynik imponujący tym bardziej, jeśli się pamięta, co jeszcze nie tak dawno temu działo się przy Łazienkowskiej. Przez ładnych kilka lat trybuny świeciły tam pustkami, a zamiast dopingu można było usłyszeć co najwyżej bluzgi i szyderstwa. Wszystko przez konflikt pomiędzy właścicielami klubu a kibicami. Konflikt nikomu niepotrzebny, wynikający głównie z braku zrozumienia. Gdy w grudniu 2003 r. Grupa ITI przejmowała kontrolę nad Legią, płacąc 750 tys. dol. za 80 proc. akcji klubu (później stopniowo wykupywała resztę, a od 2008 r. ma 100 proc.), wydawało się, że lepiej być nie może. Tonący w długach klub zyskał w końcu poważnego i bogatego właściciela. Kibice byli zachwyceni...

Euforia nie trwała jednak długo, bo okazało się, że dla nowych władz są co najwyżej złem koniecznym. A przynajmniej ich najbardziej fanatyczna część, zasiadająca na słynnej Żylecie (nazwa wzięła się od umiejscowionej przed laty nad trybuną reklamy Iridium Polsilver).

Patrząc na to, co robili i mówili ludzie z ITI, można było odnieść wrażenie, że nie do końca zdają sobie sprawę, w jakiej funkcjonują rzeczywistości. Marzył im się klub na miarę angielskiej Premier League, wypełniony po brzegi kibicami, o których wieloletni kapitan Manchesteru United Roy Keane rzucił kiedyś z przekąsem, że przychodzą na stadion po to, by zjeść kanapkę z krewetkami i nawet nie wiedzą, co się dzieje na boisku. Krótko mówiąc, dużo płacących i niesprawiających większych problemów.

Nie wzięli tylko pod uwagę, że na takim typie fanów bazować może klub mający w składzie Rooney'a i Giggsa, a nie Grzelaka i Rogera. W realiach polskiej ekstraklasy Legia jest po prostu skazana na ultrasów, nawet jeśli ci bywają chwilami... nieprzewidywalni (jak np. w 2007 r. w Wilnie i cztery lata później w Bydgoszczy, podczas finału Pucharu Polski). W ITI potrzebowali jednak sześciu lat, by to zrozumieć, gdy okazało się, że bez ugody z kibicami nie da się zapełnić nowego, zbudowanego za 465 mln zł stadionu.

Na plus władzom Legii trzeba policzyć, że akurat na nim zrobili złoty interes. Obiekt stoi na miejskim gruncie, powstał za pieniądze z miejskiego budżetu. Gdy jednak latem 2011 r. Legia podpisała umowę z PepsiCo na sprzedaż praw do nazwy stadionu (który od tego czasu nazywa się Pepsi Arena), okazało się, że to ona zgarnie całe zyski, czyli ok 6 mln zł rocznie. Miasto nie dostanie ani grosza.

Czynsz wynosi, dla porównania, ok. 4 mln zł rocznie. Tajemnicą kolejnych władz Warszawy (umowę podpisano za rządów PiS, a renegocjowała ją obecna prezydent z PO) pozostanie, dlaczego się na to zgodziły. Podobno... nie zdawały sobie sprawy, że można w ten sposób zarabiać.

Znacznie gorzej ITI radziło sobie do niedawna na rynku transferowym. Latem 2010 r. wydano prawie 10 mln zł, ściągając "gwiazdy" pokroju Marijana Antolovicia, Srdjana Kneżevicia, Manu czy Bruno Mezengi. Zamiast podziwu, Legia budziła u konkurencji co najwyżej uśmiech politowania.

Tym większy, że warszawski klub nie jest - delikatnie mówiąc - lubiany w innych częściach Polski (z wyjątkiem Szczecina, Sosnowca i Elbląga). W dużej mierze dlatego, że jako klub wojskowy (jego założycielami byli żołnierze walczący w Legionach Polskich, z wojskiem był potem związany bardzo długo) funkcjonował przez lata na specjalnych prawach. Wzmacniał skład, wysyłając piłkarzom innych klubów wezwanie do odbycia służby zasadniczej. Ci niewiele mogli na to poradzić, bo odmowa przejścia do Legii skutkowała przeniesieniem na poligon bez możliwości kontynuowania kariery piłkarskiej. Trzy lata (później dwa) były dla młodego gracza jak wyrok.

Czytaj także: Mela Koteluk: Prowadziłam pamiętnik. To z niego wytrąciłam pierwsze teksty piosenek [WYWIAD]

Jedni - jak np. Ernest Pohl, Edmund "Epi" Kowal, Włodzimierz Smolarek czy Mirosław Okoński - wracali później do swoich poprzednich klubów. Inni zostawali jednak przy Łazienkowskiej. Niektórzy - jak Lucjan Brychczy i Kazimierz Deyna - stali się nawet klubowymi legendami. Nietrudno zgadnąć, że poza Warszawą budzili z tego powodu niechęć. Deyna do tego stopnia, że był regularnie wygwizdywany nawet podczas meczów reprezentacji Polski. Do legendy przeszło zdarzenie z 1977 r., gdy kibice na stadionie Śląskim w Chorzowie zgotowali mu "owację" po tym, jak strzelił (bezpośrednio z rzutu rożnego) bramkę dającą nam awans na mistrzostwa świata w Argentynie.

Tak jest do dziś, choć Legia nie jest już wojskowa. Kilka lat temu przekonał się o tym jej były bramkarz Łukasz Fabiański, wygwizdany przez kibiców Ruchu Chorzów podczas... charytatywnego meczu na rzecz rodzin 23 górników, którzy zginęli w katastrofie w kopalni Halemba.

Z poborowymi czy bez, jedno się przez lata nie zmieniało. Legia zawsze odnosiła sukcesy, choć tytułów mistrza Polski ma "tylko" osiem (jej najbardziej zagorzali kibice twierdzą, że dziewięć, bo doliczają to odebrane w 1993 r. przez PZPN z powodu korupcyjnych podejrzeń). O sześć mniej niż Ruch Chorzów i Górnik Zabrze. Nikt nie może się z nią za to równać, jeśli chodzi o wyniki w europejskich pucharach - tu jest najlepsza, choć nigdy nie zaszła tak daleko jak Górnik Zabrze, który w sezonie 1969/70 zagrał w finale nieistniejącego już Pucharu Zdobywców Pucharów. Dorobek stołecznej drużyny to m.in. półfinał Pucharu Europy (w sezonie 1969/70).

Jest również pierwszym polskim klubem, któremu udało się przebić do Ligi Mistrzów (sezon 1995/96). Jedynym, któremu udało się przejść przez fazę grupową i awansować do ćwierćfinału (rok później - jako ostatni jak na razie polski zespół - w LM zagrał Widzew Łódź, ale nie wyszedł z grupy). W sezonie 1990/91 Legia sensacyjnie przebiła się też do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, ogrywając w ćwierćfinale Sampdorię Genua (która kilka miesięcy później została mistrzem Włoch, a rok później dotarła do finału LM).

Mniej szczęścia miała do inwestorów, choć kilka razy wydawało się, że wygrała los na loterii. Po raz pierwszy, gdy w 1992 r. w klubie pojawił się Janusz Romanowski, biznesmen znany szerzej jako hodowca koni. Za jego czasów Legia zdobyła dwa mistrzostwa Polski (1994 r. i 1995 r.), odnotowała również wspomniany już awans do Ligi Mistrzów. Jak się jednak okazało, była kolosem na glinianych nogach.

Już w 1994 r. mówiło się o zadłużeniu klubu względem Romanowskiego na blisko 10 mln zł. Ponadto większość piłkarzy grających w podstawowej jedenastce nie miało podpisanych kontraktów z Legią, tylko z... Pogonią Konstancin (klub ten nie miał nawet drużyny seniorów). Do Legii byli tylko wypożyczani i wszystkie zyski z ich sprzedaży trafiały do kieszeni Romanowskiego. Po jego odejściu w 1996 r. Legia została z długami i praktycznie bez zawodników.

Zobacz koniecznie: Reżyser "Imagine" Andrzej Jakimowski: Niewidomi uczą, jak radzić sobie ze światem [WYWIAD]

Pół roku później w stołeczny klub zainwestował koreański Daewoo. Nazwa koncernu pojawiła się nie tylko na koszulkach piłkarzy, weszła również do nazwy (Legia stałą się Legią Daewoo). Plany były ambitne, klub mógł pochwalić się, pokaźnym jak na tamte czasy rocznym budżetem w wysokości 25 mln zł (w poprzednim sezonie wynosił on 80 mln). Planowano rozbudowę stadionu, inwestycje w drużynę... Na przeszkodzie stanął jednak kryzys finansowy, który doprowadził do upadku południowokoreańskiej firmy. Po czterech latach Daewoo wycofał się ze sponsorowania Legii. Bez sukcesów sportowych, w spadku przyszłym właścicielom zostawił za to prawie 8 mln zł długu.

W marcu 2001 r. większościowy pakiet akcji klubu wykupił od Daewoo Pol-Mot (zapłacił za nie blisko 3 mln dol.). Miał być właścicielem tymczasowym, bo w założeniu firma Andrzeja Zarajczyka planowała szybko odsprzedać Legię z zyskiem inwestorowi z Anglii. Nic z tego jednak nie wyszło i Pol-Mot musiał wziąć na siebie koszty utrzymania klubu dłużej, niż planował. Problem w tym, że nie było go na to stać. Nie pomogła redukcja kosztów i próba zbilansowania budżetu. Długi, zamiast maleć, zaczęły rosnąć. Z przejęcia klubu rezygnowali kolejni kontrahenci, m.in. Zbigniew Jakubas (właściciel Multico).

Zobacz także: Beata Pawlikowska: Samotna wyprawa to randka z samym sobą [WYWIAD, ZDJĘCIA]

Jak na ironię, właśnie za czasów Pol-Motu zespół zdobył (w 2002 r.) Mistrzostwo Polski. W klubie zabrakło jednak pieniędzy na wypłatę premii. - W kwietniu 2004 r. Legia była bankrutem. Nie płaciła piłkarzom i pracownikom od wielu miesięcy - wspominał w jednym z wywiadów Jan Wejchert, nieżyjący już jeden ze współwłaścicieli ITI.

Co będzie w przyszłości? - Przy sprzyjających wiatrach klub taki jak Legia może wygenerować nawet ok 100 mln zł przychodu - stwierdził podczas prezentacji raportu o ekstraklasie Krzysztof Sachs z Ernst & Young. Zdaniem nowego prezesa Bogusława Leśnodorskiego klub może być w niedalekiej przyszłości wart nawet 130 mln euro. - Mamy 40-milionowy kraj, kilkaset tysięcy ludzi na Facebooku i z kartami kibica, stolica kraju, jedyny taki klub w Polsce - są do tego przesłanki. Skoro Roma może być tyle warta, to czemu nie Legia? Tym bardziej, że Roma to nie jest dziś ta najwyższa półka we Włoszech - są Juventus, Milan, Inter. Na wschodzie kluby też są dużo warte - w czym jesteśmy gorsi? - pyta retorycznie.

Czas pokaże, czy ma rację. Kluczową kwestią jest to, czy Legia będzie regularnie grała w europejskich pucharach. Podwojenie przychodów w 2011 r. było w dużej mierze możliwe dzięki udanym występom w Lidze Europy (stołeczny zespół dotarł w nich do 1/16 finału i zarobił w sumie ponad 1,6 mln euro). Naprawdę duże pieniądze czekają jednak dopiero w Lidze Mistrzów. Tyle że aby się do niej dostać, trzeba najpierw zostać mistrzem na krajowym podwórku, a to za czasów ITI udało się na razie Legii tylko raz, w 2006 r. (obecnie jest bardzo bliska powtórzenia tego wyczynu).

Problemem warszawskiego klubu są również długi. Z jednej strony generuje coraz większe przychody, z drugiej jednak wzrasta również zadłużenie Legii wobec ITI. Pod koniec 2011 r. wyniosło już 234 mln zł. Nic dziwnego, że coraz częściej pojawiają się plotki, jakoby koncern chciał pozbyć się klubu.

Sprzedaż zimą 2012 r. za granicę Macieja Rybusa, Ariela Borysiuka i Marcina Komorowskiego niektórzy uznali za kolejny sygnał, że coś jest na rzeczy, bo z punktu widzenia sportowego był to absurd (który zresztą odbił się czkawką, bo osłabiona Legia najpierw odpadła z Ligi Europy, a później straciła niemal pewne mistrzostwo Polski). Z punktu widzenia biznesowego był to jednak ruch w pełni uzasadniony - zmniejszenie zadłużenia wobec ITI ułatwi ewentualną sprzedaż. Pytanie tylko, czy znajdzie się chętny...

Zobacz: Kuczok: Przeciskam się przez szczeliny, aby się zresetować. Pod ziemią rodzę się na nowo [WYWIAD]

Rok temu mówiło się o zainteresowaniu Legią ze strony koncernu medialnego Ringier Axel Springer (który odkupił od ITI portal internetowy Onet), ale żadna ze stron oficjalnie tego nie potwierdziła. ITI w ogóle stanowczo zaprzecza, jakoby rozważał sprzedaż Legii, co jednak nie przeszkadza mediom w tworzeniu kolejnych fantastycznych scenariuszy.

W maju ubiegłego roku bliska zainwestowania w klub była ponoć jedna z katarskich firm (właściciel linii lotniczych Qatar Airways), która miała się stać jego mniejszościowym udziałowcem. Dziś niektórzy zastanawiają się, czy to tylko przypadek, że podczas niedawnego meczu Legii w Białymstoku w pobliżu prezesa Leśnodorskiego siedziało kilku biznesmenów z Azji...

Warszawscy kibice nie mieliby z pewnością nic przeciwko temu, gdyby choć jedna z tych plotek okazała się prawdziwa. Zwłaszcza ta o szejkach. Małe porównanie - odchodzący właśnie z Manchesteru City trener Roberto Mancini otrzyma na otarcie łez 28 mln funtów odszkodowania (jego kontakt obowiązywał jeszcze przez cztery lata), czyli ok 138 mln w przeliczeniu na polskie złotówki. To o 58 mln zł więcej niż wynosi roczny budżet Legii.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dni Lawinowo-Skiturowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto