Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Sabisz: Każdy powinien wiedzieć, gdzie jest jego granica. Bieg maratoński na Antarktydzie nie jest wyczynem

Rafał Rusiecki
Rafał Rusiecki
Gdynianin Krzysztof Sabisz na Antarktydzie był dwukrotnie. Raz zdobył Masyw Vinsona, a w grudniu 2021 roku przebiegł na niej maraton
Gdynianin Krzysztof Sabisz na Antarktydzie był dwukrotnie. Raz zdobył Masyw Vinsona, a w grudniu 2021 roku przebiegł na niej maraton archiwum Krzysztofa Sabisza
Rozmowa z Krzysztofem Sabiszem, podróżnikiem z Gdyni, który ukończył ekstremalny maraton na Antarktydzie, czym zaliczył kolejne ze śmiałych wyzwań sportowych, jakie stawia sobie regularnie od 2012 roku. Wyjaśnia m.in. jak mimo problemów z odmrożeniami udaje mu się wytrzymać w zimnie, dlaczego na południowym krańcu świata biega się jak na piaskowej plaży oraz dlaczego sport dzieli według kryteriów Ernesta Hemingway'a.

Wrócił pan już do Gdyni z zimowego maratonu na Antarktydzie. Wszystko w porządku? Jak samopoczucie?
Z takiego wypadu nie można wrócić inaczej, jak pełnym energii i z naładowanymi bateriami. Na zawody Antarctic Ice Marathon zapisywałem się trzy lata wcześniej, bo ciężko się na nie dostać. Ze względu na miejsce ich rozgrywania jest ograniczona liczba miejsc. Powróciłem na Antarktydę po pięciu latach. Troszeczkę się zdziwiłem zmianami. Kiedy tam byłem pięć lat wcześniej na najwyższym szczycie Masywie Vinsona, leciałem na kontynent Iljuszynem Ił-76. To transportowiec czterosilnikowy, do którego można zabrać maksymalnie 60 osób, bo tyle ma miejsc siedzących. Sugerowałem się tym, licząc osoby chętne do udziału w maratonie. Covid-19 pokrzyżował wszystkim plany i teraz ląduje tam mniejszy samolot pasażerski. Podejrzewam, że w kolejnych latach te zawody będą przyciągać większą liczbę uczestników. Amerykańska firma Antarctic Logistics & Expeditions wykupiła kawałek lodowca i ma wyłączność na ten maraton. Ma przez to monopol na najwyższy szczyt, biegun i organizowanie zawodów biegowych. Cena jest stała, wysoka. Jeśli komuś się nie podoba, to na jego miejsce jest kolejny chętny. Wróciłem naładowany energią, chociaż nie ukrywam, że do tej pory był to mój najcięższy maraton.

Wygrał Polak Grzegorz Bogunia.
To bardzo budująca postać. Wygrał zasłużenie. Pokazuje, że realizuje się sportowo mimo prowadzenia bardzo dużych biznesów. Grzesiu ma pod sobą blisko 300 osób, a ma czas na treningi i jeszcze prowadzi z żoną fundację, która pomaga różnym osobom.

Maraton na Antarktydzie można ukończyć z różnicą około półtorej godziny dłużej, niż w stosunku do najlepszego czasu na asfalcie. To jest przepaść. Duże znaczenie ma tutaj pogoda i wiatr.

W tym maratonie, jak i w klasycznych, nie tylko miejsce jest ważne. Finisz daje dużą satysfakcję. Dodatkowo im dłużej się biegnie, tym te zawody kosztują więcej wysiłku. Pana czas to 5:33.18. Wspomniał pan o kłopotach na trasie. Co się działo?
Nie jestem zadowolony z tego wyniku, bo stawiałem na to, że będę miał czwórkę z przodu. Celem był czas 4 godziny i 59 minut. Przed wyjazdem kontaktowałem się z Piotrem Suchenią, który w 2018 roku wygrał ten maraton na Antarktydzie oraz w 2017 roku na biegunie północnym. Najlepszy rezultat Piotra do 2:20 , a na Antarktydzie wygrał z czasem 3:49.18. To już pokazuje, że ten maraton można ukończyć z różnicą około półtorej godziny dłużej, niż w stosunku do najlepszego czasu na asfalcie. To jest przepaść. Duże znaczenie ma tutaj pogoda i wiatr. Nie mogliśmy wlecieć na Antarktydę ze względu na brak warunków pogodowych. Samolot nie ląduje tam na pasie lotniska, tylko na lodowcu. Ił był bardzo ciężkim samolotem, a ten pasażerski był bardzo podatny na każdy podmuch. Nasz lot został więc opóźniony o pięć dni. Przy lądowaniu i starcie ta pogoda była bardzo dobra.

A jak było w trakcie samego biegu?
Na miejscu są cztery kółka po 10,5 km. Niestety, na końcówce pierwszego kółka pogoda zaczęła się zmieniać. Temperatura, nawet jeśli mówimy o minus 20 stopniach Celsjusza, nie jest taka straszna. Wielką przeszkodą jest wiatr. Na Antarktydzie nie pada, więc jest tam bardzo sucho. Te zimne powietrze, nawet jeśli oddychamy przez chustę buffa, czuć w środku. W pewnym momencie tak sypało, że musiałem się zatrzymać, bo nie wiedziałem, gdzie biec. Zdjęcia, które robi się na tym maratonie są zdjęciami organizatorów, którzy robią je podczas tzw. kółek próbnych. Ktoś może więc odnieść błędne wrażenie, że tam jest jak na plaży. Podkreślam zawsze, że ze względu na wzrost i wagę nigdy nie będę maratończykiem. Przy mojej wadze 104 kg śnieg zapadał się pode mną. Przy pierwszym kółku jeszcze było ok, ale przy kolejnych trasa była już wydeptana i czułem się, jakbym biegł po piasku na plaży. Wśród innych biegaczy wyróżniałem się wzrostem i wagą.

Były kryzysy na trasie?
Zakodowałem sobie słowa Piotra Sucheni, żeby się nie zatrzymywać. Chciałem tego, ale na trzecim kółku zamarzł mi żel energetyczny. Musiałem zatrzymać się w punkcie, gdzie mogłem napić się ciepłej herbaty i to był mój błąd. Ubrałem się lżej, żeby ogrzewać ciało, biegnąc szybciej. W tym momencie zacząłem jednak parować i miałem pauzę na dobre 15 minut. Nie mogłem dojść do siebie, telepało mną. Pierwszy raz miałem kryzys na maratonie, że zatrzymałem się i kawałek szedłem. Jak już wspomniałem nastawiałem się na 4:59. Niedosyt pozostał, ale jestem zadowolony z tego, co mam.

Bieganie zimą w tak ekstremalnych warunkach nie jest niczym normalnym. Nie słyszał pan nigdy komentarzy, że zwariował, bo porywa się pan na takie wyzwania? Pytam w kontekście ryzyka, które niewątpliwie jest zawsze.
Jest takie powiedzenie, że kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Uważam, że każdy powinien wiedzieć, gdzie jest jego granica. Uważam, że bieganie na Antarktydzie nie jest jakimś wyczynem, po którym człowiek można dostać hipotermii, czy zagrażałoby to jego życiu. Udział w tych wszystkich maratonach traktuję jako formę treningu. Mój cel to skończyć rozszerzoną wersję Korony Ziemi. W Europie są przecież szczyty Mont Blanc i Elbrus, a rozdzielam też Australię i Oceanię. Maratony, triathlony i ultramaratony to wszystko wyczerpujące zajęcia. To samo jest w przypadku maratonu na Antarktydzie. Dużo racji miał Ernest Hemingway, który powiedział: „Są tylko trzy dyscypliny sportowe: walki byków, wyścigi samochodowe i alpinizm. Reszta to tylko gry”. Chodzi głównie o ryzyko oraz możliwość zagrożeń, a w górach to lawiny, załamania pogody, które w połączeniu z wyczerpaniem na wysokości 8 tysięcy metrów są tańcem na granicy życia i śmierci. Niedotlenienie mózgu na wysokościach jest bardzo ryzykowne. Jestem pewien podziwu dla człowieka, którego minąłem w drodze na biegun, a był to Nimsdai Purja. Ten Nepalczyk to człowiek, który zdobył 14 ośmiotysięczników w 189 dni. Wcześniejszy rekord to 8 lat Jerzy Kukuczka. Bieganie na Antarktydzie może i jest szalone na swój sposób, ale nie uważam, żeby to było nierealne. Nie, to jest realne. Udowadniam to, jako chłopak z podwórka. Granica jest tylko w głowie. Spotykam się z głosami: po co to? W tym kontekście te wypowiedzi dotyczą bardziej gór. Tam jest wielkie zagrożenie i życie można stracić. Rosyjska szkoła alpinizmu powtarza: „Nie mów mi, czy byłeś na Evereście. Powiedz mi, czy byłeś na Pobiedzie”. W ataku na Pik Pobiedy więcej osób straciło życie, niż go zdobyło, a to przecież „tylko” 7439 metrów. To daje do myślenia.

Chciałbym pana zapytać o to, z czym biegacze zimą zmagają się często, czyli o utrzymanie ciepłoty ciała w dłoniach i stopach. Pan po wyprawie na Mount Everest i koniecznej amputacji części palców dłonie ma szczególnie wyczulone. Jak pan sobie radził na Antarktydzie?
Mamy takie czasy, że medycyna i technika wciąż idą szybko do przodu. Firmy prześcigają się w różnych udogodnieniach. Przed wylotem na Antarktydę kupiłem bieliznę, która przoduje na rynku, i muszę przyznać, że zdała egzamin. Są skarpety i rękawiczki podgrzewane na akumulatory. Skarpet nie używałem, ale na trzecim kółku założyłem podgrzewane rękawiczki. Akumulatory na najwyższej wydajności powinny działać około trzech godzin. Wyczerpały się po godzinie. To też pokazuje, że warunki pogodowe wyczerpują te zasoby. Ta technologia troszeczkę pomoże, ale nie ułatwi wszystkiego. Głowa jest największą blokadą w tym wszystkim. Trzeba sobie zakodować, że cały czas biegniemy do mety. Tak jak pan podkreślił w moim przypadku było troszeczkę trudniej. Na Mount Everest przez brak tlenu i akcję ratunkową, którą przeprowadziłem na wysokości ponad 8300 metrów, odmroziłem sobie paliczki i niestety musiałem je mieć amputowane. Raz amputowana, odmrożona część ciała jest bardziej podatna na niską temperaturę. Ten maraton miał być testem, czy moje palce są już gotowe na wysokie góry. Niestety, jeszcze nie są gotowe. Może nie będą już nigdy?

A jakie wyzwania pojawiają się jeszcze w głowie?
Będę próbował i żył z myślą o powrocie na Mount Everest. Rozsądek może wziąć górę i niekoniecznie musi tak się stać. Według mnie żadna góra nie jest warta nawet jednego paliczka, a już na pewno, aby pozostać na niej do końca. Nie robię tego, aby zapisać się w historii. Robię to przede wszystkim dla siebie. Mogę zdradzić tylko, że podobno trudniejszy jest maraton na biegunie północnym, na którym są jeszcze bardziej wymagające warunki. To też jest kwestia pewnie trzech lat, bo tylu jest chętnych do udziału. Będę myślał o tym mocno. Jak skończę projekt siedmiu maratonów na siedmiu kontynentach, to będę chciał żyć czymś dalej. Taki maratoński Grand Slam, czyli siedem maratonów na kontynentach plus biegun północny, ukończyło bardzo mało osób. Wynika to z odległości, czasu oczekiwania i kosztów.

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdynia.naszemiasto.pl Nasze Miasto