Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Sabisz, gdyński podróżnik: Pokora i cierpliwość są najlepszymi nauczycielami. Coś co przychodzi zbyt łatwo, często nie ma wartości

Rafał Rusiecki
Rafał Rusiecki
Gdyński podróżnik Krzysztof Sabisz zakochany jest w górzystych terenach w odległych zakątkach kuli ziemskiej
Gdyński podróżnik Krzysztof Sabisz zakochany jest w górzystych terenach w odległych zakątkach kuli ziemskiej archiwum Krzysztofa Sabisza
Rozmawiamy z Krzysztofem Sabiszem, znanym gdyńskim podróżnikiem, który mimo wielu dużych wyzwań na swoim koncie odcina się od tego, aby nazywać go alpinistą czy maratończykiem. Wyjaśnia nam przy tym, dlaczego musi często wracać w góry i co się wówczas dzieje z jego ciałem. Mówi także o tym, że warto zrezygnować z zapisania się w historii, jeśli na szali jest życie drugiego człowieka.

Góry pana przyciągają, bo podobno mają na pana zbawienny wpływ. O co w tym chodzi?
Choruję na samoistną małopłytkowość krwi. Leczę się w klinice hematologii Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. Przyjmowałem wcześniej dość silne leki, które mi nie pomogły, a wręcz przeciwnie, uszkodziły śledzionę i wątrobę. Wątroba się zregeneruje, ale ze śledzioną już trudniej. Dostałem propozycję wycięcia śledziony, a to rodzaj filtru w organizmie, i całe szczęście nie zdecydowałem się na to. To nie działa tak, jak wymiana filtra w samochodzie, który można wyjąć, sprawdzić i włożyć na nowo. Samoistna małopłytkowość krwi nie jest czymś strasznym, ale życia nie ułatwia. Norma u dorosłego człowieka wynosi 140-450 tys./mikrolitr. Jeżeli wynik jest około 30 tysięcy, to jeszcze jest względnie dobrze, ale poniżej tej wartości krwawienie z nosa, wybroczyny są normą. To jednak nie wszystko. Człowiek staje się wtedy leniwy, nie ma chęci do życia, zamyka się w sobie. Przypadek sprawił, że miałem badania okresowe na hematologii po mojej drugiej wyprawie górskiej na Mont Blanc i płytki podskoczyły. Wspólnie z lekarzem doszliśmy do wniosku, że wysokość górska poprawiła moje wyniki i krew stała się gęstsza. Im w wyższych górach jestem, tym liczba płytek w mojej krwi wzrasta. Później oczywiście te wyniki spadają do mojej średniej, czyli 30-40 tysięcy. Sprawdziliśmy to później, kiedy poleciałem na najwyższy szczyt Ameryki Południowej, czyli Aconcaguę, gdzie spędziłem trzy tygodnie. Udało mi się zrobić kolejne badania i okazało się, że to takie antidotum. Ale chwilowe.

To jasny wniosek, że Gdynia jest panu nie po drodze, bo to za nisko…
Zgadza się, że nie jest mi po drodze. Startuję z poziomu morza, a szukam wyższych wysokości. Jeździłem później systematycznie w góry z grupą bliskich kolegów i na jednej z wypraw padł pomysł, żeby spróbować zdobyć Koronę Ziemi. Zostały mi wtedy dwa najdroższe szczyty, czyli Masyw Vinsona na Antarktydzie i Mount Everest. Uważam, że jeśli coś człowiekowi wychodzi, jest na fali, to dobrze robić coś za tzw. ciosem. Byłem bardzo blisko, żeby skończyć projekt Korony Ziemi. Zawróciłem 175 metrów przed najwyższym szczytem. Wspierająca nas agencja nie okazała się wzorowa. Oszukała większą grupę Polaków na tym, że nie dostarczyła tlenu. Z tego względu trzeba było zawrócić. Po drodze przypadkowo napotkałem himalaistę. Początkowo myślałem, że nie żyje. Mount Everest to nie Babia Góra. Niestety, trzeba usiąść tam, gdzie mamy możliwość, a nie tam, gdzie się chce. Ciała na szlaku pozostają i widać drogę nimi usłaną. Myślałem więc, że to kolejny zmarły. Mimo zamkniętych oczu dawał jednak oznaki życia. Ściągnąłem swoją maskę z tlenem, odkręciłem zawór na maksa. Mój Szerpa już wtedy mnie zostawił i schodziłem sam. Byłem bezsilny, bo sam byłem już w słabej kondycji i potrzebowałem tego tlenu, którego miałem końcówkę. Zadziałał odruch i oddałem swój tlen. Musiałem się skoncentrować, aby samemu dostać się do obozu czwartego, który znajduje się w tzw. strefie śmierci. To obszar między wysokościami 7900 a 8000 metrów, gdzie nikt nie przeżyje powyżej doby. Organizm się tam wychładza bardzo szybko. Inne zagrożenia to obrzęk mózgu i płuc. Chciałem zrobić dwa zdjęcia temu napotkanemu nieszczęśnikowi, aby pokazać je później Szerpom. Podczas robienia zdjęć, na których mam już odmrożone policzki i nos, jedno pokazuje, że himalaista ma zamknięte oczy, a na drugim zaczyna odzyskiwać przytomność. Ciężko byłoby w to uwierzyć, gdybym tego nie zarejestrował. Doszło do mnie, że muszę mu pomóc i praktycznie sam ściągałem go kawałek bez tlenu. Spałem też bez tlenu, a w efekcie odmrożeń musiałem mieć amputowane kilka paliczków.

Postąpiłby pan podobnie w takich okolicznościach za drugim razem?
Pyta mnie o to wiele osób i powiem szczerze, że nie wiem. Czasami nie można komentować czegoś, czego się nie przeżyło. Uważam, że każdy z nas ma instynkt, odruch bezwarunkowy. Dam może przykład. Jeśli jedzie pan samochodem i widzi potrącone zwierzę, to jeden się zatrzyma i zawiadomi leśniczego, pojedzie do weterynarza, a drugi przejedzie obok i uważa, że nic nie widzi. A pewnie jeszcze inny przejedzie po tym zwierzęciu i będzie się cieszył. Każdy ma wrodzone odruchy, charakter kształtowany od najmłodszych lat. W mojej sytuacji na Mount Evereście, pomoc człowiekowi, który być może zawdzięcza mi życie, była warta tych kilku paliczków.

Nieraz mamy tak, że nie chce się wstać do pracy. A jak już się do niej wyjedzie, wypije kawę, to inaczej ten dzień się rozpoczyna. Patrzę teraz przez okno i widzę śnieg. Nie chce mi się bardzo, ale zakładam buty i idę na trening. A po nim jestem naładowany energią i zadowolony.

Macie ze sobą kontakt?
Nie mamy. To jest długa historia, w którą nie chcę się wgłębiać. Akcja ratunkowa skończyła się tym, że przybyła po tego nieszczęśnika agencja, która go przejęła. Otrzymałem podziękowania. Był w fatalnym stanie. Jeśli ktoś ma obrzęk mózgu, to można nie pamiętać, co wydarzyło się na górze. Agencja odwdzięczyła mi się w ten sposób, że kupiła mi bilet lotniczy w powrotną stronę katarskimi liniami w biznes klasie. Nie chciałem z tego rozbić rozgłosu medialnego. Zostawiłem to tak, jak jest. Cieszę się, że mogłem komuś pomóc i jeśli dzięki mnie ktoś żyje, to to jest dla mnie najważniejsze. Co by mi dało wejście te 175 metrów wyżej? Byłaby euforia, byłbym którymś Polakiem na szczycie świata. Konkretne miejsce nie jest ważne. Lubię wyzwania, bo mnie to motywuje. Uwielbiam podróżować i jeśli mogę pojechać w jakieś nietypowe miejsce, to przy okazji próbuję przebiec maraton. Nieraz mamy tak, że nie chce się wstać do pracy. A jak już się do niej wyjedzie, wypije kawę, to inaczej ten dzień się rozpoczyna. Patrzę teraz przez okno i widzę śnieg. Nie chce mi się bardzo, ale zakładam buty i idę na trening. A po nim jestem naładowany energią i zadowolony. Gdzieś z tyłu głowy mam, że zapłaciłem za maraton, że ciężko na to pracuję. To motywuje, bo wiele jest ciekawych miejsc na świecie.

Zdradzi pan, gdzie znajdują się te kolejne, wymarzone?
Przygotowuję się do maratonu w komunistycznej Korei Północnej. Zna pan kogoś, kto tam biegał? Chcę zobaczyć na własne oczy ten kraj. W 2020 roku miałem biec maraton na Murze Chińskim. Już samo pojawienie się tam jest wyzwaniem. Zapłaciłem za pakiet, wszystko organizowałem sam. Niestety, przez covid-19 wszystko się rozleciało i odzyskałem tylko połowę wpisowego. Teraz w grę wchodzi Korea, bo znam osobę, która tam już biegała. Chcę wystartować w tym roku, poznałem więc szczegóły. Zawody zaczynają się na stadionie, który może pomieścić 150 tysięcy widzów i tyle ich jest, bo każdy obywatel ma obowiązek się pojawić. Doping jest cały czas, na starcie i na mecie. Z lotnisk cudzoziemców odbierają wysłannicy partii, którzy używają samochodu prywatnego, ale i tak trzeba za niego zapłacić. Sugerują przy tym, że fajnie byłoby podjechać pod pomnik wielkiego wodza Kim Dzong Ila i złożyć kwiaty. Później oczywiście jest informacja, czy te kwiaty zostały złożone, czy nie. Z pokoju hotelowego nie można zadzwonić przez telefon przez recepcję. Jest pełna inwigilacja, rozmowa kontrolowana jak w filmie „Miś”. Trzeba uważać, co się mówi. To też jest pewne ekstremum, chociaż najbardziej zależy mi na zobaczeniu tej komunistycznej Korei. Jako Afrykę wybrałem sobie maraton w parku w Johanessburgu, gdzie jest kawałek Big Five, czyli jest duża szansa, że można zobaczyć lwy, słonie itd. Byłem już wcześniej zapisany na te zawody, ale covid pokrzyżował plany. Mogłem biegać w 2021 roku, ale nałożył się on w terminie na maraton bostoński, który jest wyzwaniem, jeśli chodzi o zapisy. Postanowiłem, że Boston jest ważniejszy niż Afryka. Im bardziej w czasie da się to rozciągnąć, tym dla mnie lepiej. Szukam nietypowych miejsc i łatwiej mi się żyje, kiedy mam tzw. cele pośrednie.

Warto iść na Mount Everest, chociaż trzeba zgromadzić trochę środków, a jeszcze można wrócić okaleczonym. Myślę jednak, że po takich doświadczeniach można poradzić sobie z każdymi innymi sytuacjami.

Podejmuje pan wyzwania w różnych częściach świata, na różnych wysokościach i w różnych warunkach. Można powiedzieć, że fizycznie ociera się pan o śmierć. Gdzie są granice ludzkiej woli, wytrzymałości? Czy kontakt z najlepszymi himalaistami, sportowcami pana motywuje do większych projektów? Czy musi się pan hamować w tych zapędach?
Świat już jest tak nakręcony, że żeby coś zrobić, trzeba podwyższać granice. Nigdy nie mogę się porównać do sportowca, maratończyka i himalaisty. Na te tytuły trzeba sobie zapracować. Maratończyk to ktoś, kto biega poniżej 3 godzin lub na tej granicy. Wiem, ile to kosztuje wysiłku. Jeśli ktoś był na jednym ośmiotysięczników, nie może nazwać się himalaistą. Mogę być pełen podziwu dla żyjących w ciężkich czasach Jurka Kukuczki czy Wandy Rutkiewicz. W komunizmie potrafili zgromadzić środki, wyjechać i zdobywać szczyty. Ja nie ścigam się z takimi ludźmi i dla mnie stać obok nich jest wielkim wyróżnieniem. Wszystko co robię, robię dla siebie. Nie mam ciśnienia. Jeśli zdrowie pozwoli, to zrobię wszystko, aby wrócić na Mount Everest. A jeśli tam będę i usłyszę „z tyłu głowy” głos: „nie idź, wracaj”, to zawrócę. Dzisiaj nie mogę patrzeć na swoje cele. Bardzo długo walczyłem o potomka. Mam małą córeczkę. Muszę pamiętać, że nie jestem sam. Ambicje są, ale to nie jest warte naginania granicy. Są rzeczy, które w życiu warto zrobić, chociaż się nie opłacają i odwrotnie. Warto iść na Mount Everest, chociaż trzeba zgromadzić trochę środków, a jeszcze można wrócić okaleczonym. Myślę jednak, że po takich doświadczeniach można poradzić sobie z każdymi innymi sytuacjami. Sporty ekstremalne, walka ze słabościami pomagają w kolejnych latach. I wtedy można powiedzieć, że warto robić takie rzeczy. Trzeba jednak znać swoje granice. Ja przez swoją małopłytkowość krwi trochę lawiruję, bo organizm nie działa tak, jak powinien. Moje bieganie nie jest jednak igraniem na krawędzi. Zawsze podkreślałem, że mogę tytułować się mianem podróżnika, a nie himalaisty czy maratończyka. To tytuł dla tych, którzy coś w życiu osiągnęli.

To bardzo wysoko zawieszona poprzeczka.
Nie ma zbyt śmiałych marzeń. Są tylko ograniczania w naszej głowie. Jeśli robimy coś dla siebie, to prędzej czy później dobrnie się do końca. Trzeba tylko zawsze wierzyć w siebie i nie można zwątpić, że to, co robimy, się nie uda. Nawet, jeśli po drodze będą przeszkody, to kiedyś je ominiemy i będziemy silniejsi. To co przychodzi człowiekowi zbyt łatwo i szybko na samym końcu okazuje się, że nie ma żadnej wartości, a to o co walczymy i obojętnie, czy to marzenia, cele, biznes, czy rodzina, nabiera wartości i wzmacnia. Na tej drodze najlepszymi nauczycielami są pokora i cierpliwość. Ja jestem zwykłym chłopakiem wychowanym w gdyńskim blokowisku.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdynia.naszemiasto.pl Nasze Miasto