Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Gdyńscy strażacy ratowali powodzian na południu Polski

Szymon Szadurski
Szymon Szadurski
Kpt. Tomasz Klinkosz po powrocie do Gdyni prowadzi oględziny kontenera przeciwpowodziowego.
Fot, Tomasz Klinkosz
Kpt. Tomasz Klinkosz po powrocie do Gdyni prowadzi oględziny kontenera przeciwpowodziowego. Fot, Tomasz Klinkosz
Ekipa gdyńskich strażaków wyposażona w specjalny kontener antypowodziowy właśnie wróciła z południa Polski, gdzie przez tydzień pomagała ludziom, których posiadłości zostały zalane na skutek ulewnych deszczów i wylewów ...

Ekipa gdyńskich strażaków wyposażona w specjalny kontener antypowodziowy właśnie wróciła z południa Polski, gdzie przez tydzień pomagała ludziom, których posiadłości zostały zalane na skutek ulewnych deszczów i wylewów rzek.

- Pracowaliśmy niemal po 24 godziny na dobę pływając na łódkach, czasem po pas w wodzie - mówią. - Spaliśmy nieraz tylko przez dwie godziny dziennie - w szkołach, bądź nawet bezpośrednio przy samochodach. Wyciągnęliśmy z wody kilku ludzi, niektórych z nich ratując być może przed utonięciem. Jesteśmy teraz zmęczeni, ale gdy mieszkańcy zalanych domów dziękowali nam ze łzami w oczach za dostawy żywności i jednocześnie dziwili się, że pomagają im strażacy z północy Polski, odczuwaliśmy ogromną satysfakcję.

Kapitan Tomasz Klinkosz, oficer z działu operacyjno-szkoleniowego gdyńskiej straży, był dopiero tydzień po akcji pomagania powodzianom w Gdańsku. W ubiegły czwartek wieczorem zakończył już pracę. Zadzwonił domowy telefon.
- W związku z rozkazem z Komendy Głównej Straży Pożarnej trzeba natychmiast wyjeżdżać z pomocą powodzianom - usłyszał w słuchawce. - Możesz jechać?

Nie zastanawiał się długo. Zdecydował się na wyprawę.
- Gdy ludzie są w potrzebie, naszym obowiązkiem jest udzielić im pomocy -twierdzi.
W kilkadziesiąt minut później, razem z ogniomistrzem Eugeniuszem Dawidowskim, st. ogniomistrzem Andrzejem Czoską i mł. ogniomistrzem Kazimierzem Nastałym pakowali do wyjazdu kontener przeciwpowodziowy, wyposażony m. in. w łodzie, namioty, agregat prądotwórczy, folię do uszczelniania przeciekających wałów, system zapór wodnych, ubrania do pracy w wodzie i wszystko to, co jest niezbędne, żeby w warunkach powodziowych można było rozbić nawet prowizoryczny obóz.

Gdyńscy strażacy, razem z innymi ratownikami z woj. pomorskiego, wyruszyli w 11 samochodów z Gniewa. Bardzo liczył się czas, więc aby kolumna ratownicza nie rozbiła się i dotarła szybciej, na sygnale przejechali przez niemal całą Polskę, prosto do Krakowa. W miastach konwojowała ich policja. Gdyńskich strażaków natychmiast skierowano w okolice Wadowic, gdzie wylały: Wisła i Skawa. Pomagali m. in. mieszkańcom Spytkowic i Łączanów, głównie wypompowując wodę i zaopatrując ich w żywność. Od wtorku musieli wykonywać o wiele cięższe zadania. Ratownicy trafili w okolice Sandomierza, nieopodal "wideł" Wisły i Sanu. Tutaj zastali rejony kompletnie spustoszone przez powódź.

Tragicznie wyglądała miejscowość Furmany. Z jednej strony wylała tu Wisła, z drugiej mniejsza, ale bardzo groźna rzeka Trzesinianka. Wieś ta, a także pobliskie miejscowości - Sokolniki, Trzesin i Dąbrówka, są całkowicie zatopione.
- Widok był przerażający - relacjonuje Tomasz Klinkosz. - Zalanych było łącznie około 1000 gospodarstw i jakieś 40 tys. hektarów.

Ludzie w popłochu uciekali ze swoich domostw lub byli ewakuowani. Wielu z nich zdecydowało się jednak zostać na zatopionym, olbrzymim terenie, aby pilnować swojego dobytku przed szabrownikami. Miejscowe służby ratownicze nie były w stanie poradzić sobie z panującą tu sytuacją. Wezwano więc strażaków m. in. z Trójmiasta, Poznania, Kostrzynia i Gorzowa Wielkopolskiego oraz adeptów ze szkół pożarniczych. Pomagali policjanci, wojsko, WOPR, a nawet ratownicy z niemieckiej straży THW.
- Wykonano ogrom pracy - podkreśla Klinkosz. - Do podtopionych domów można było się dostać tylko łodziami. Gdy ktoś potrzebował pomocy, wywieszał na dachu czerwoną płachtę. Sygnały te wyłapywały patrolujące ten rejon nonstop policyjne helikoptery. Informację przekazywano do nas i płynęliśmy z miejscowymi przewodnikami, nieraz kilka kilometrów, aby dowiedzieć się, o co chodzi.

W domach odciętych od świata nie było gazu, prądu, wody i brakowało niemal wszystkiego. Strażacy od zmierzchu do świtu dostarczali łodziami żywność, środki czystości, zapałki i świece. Od kobiety, która niedawno przeszła operację oczu i musiała regularnie zażywać leki, codziennie odbierano recepty i realizowano je w najbliższej otwartej aptece oraz dostarczano medykamenty do domu. W zatopionych gospodarstwach pozostały nawet dzieci, które przerażała wizja rozłąki z rodzicami.

Maluchom dostarczano mleko. Na pagórki, gdzie uwięzione były dziesiątki sztuk bydła i koni, dowożono paszę dla zwierząt. Na jednym z nich krowa akurat w trakcie powodzi urodziła małe cielaczki. Trzeba było się nimi szczególnie troskliwie opiekować. Strażacy współdziałali z pogotowiem ratunkowym i pielęgniarkami dowożąc personel medyczny do mieszkańców, których ze względu na zagrożenie epidemiologiczne trzeba było zaszczepić przeciw tężcowi. Gdy zapadały ciemności, teren patrolowała policja, żeby nie dopuścić do kradzieży. Wtedy nie można było pływać.

- Wszystkie łodzie były maksymalnie wykorzystane - wspomina Klinkosz. - Podczas manewrowania trzeba było bardzo uważać, aby nie wpaść do skażonej bakteriologicznie wody, w której pływało niemal wszystko. Miejscami było głęboko na osiem metrów. W płytszych miejscach łatwo można było uszkodzić sprzęt o wystające konary i stojące na podwórkach, zatopione maszyny rolnicze. Dodatkowo ludzie reagowali bardzo różnie. Gdy ktoś przez 20 godzin nie otrzymywał żadnej pomocy, gdyż nie nadążano, aby od razu dopłynąć do wszystkich, po przybyciu służb ratowniczych był bardzo sfrustrowany i nerwowy, miał spore pretensje do nas. I wcale się temu nie dziwiliśmy. Potem jednak ludzie zauważyli nasz trud i z upływem czasu skarg było coraz mniej.

Nawet po skończonej pracy strażacy nie mieli spokoju. Do ich bazy tłumnie przychodzili ludzie ewakuowani z zalanych terenów. Wypytywali o bliskich, którzy pozostali w gospodarstwach. Interesowało ich wszystko, dlatego też z każdym trzeba było cierpliwie porozmawiać i wytłumaczyć, że sytuacja jest pod kontrolą.
Minęły trzy dni. Woda opadła na tyle, że po zalanych terenach możliwe już było poruszanie się samochodami terenowymi. Wycofano więc strażaków - do akcji ratowniczej bardziej zaangażowało się wojsko. Gdynianie powrócili do domu. Na południu Polski w okolicach Kamienia, gdzie Wisła przerwała wały, pozostało jeszcze ich 6 kolegów, którzy wyruszyli na pomoc w dwa dni po pierwszej mobilizacji.

Jeszcze przedwczoraj kilku z tych, którzy wrócili, nie udało się na odpoczynek, lecz konserwowało swój kontener przeciwpowodziowy.
- Trzeba natychmiast przywrócić go do stanu gotowości -mówili. - Nie można inaczej postępować. Zapowiadane są intensywne opady, a fala powodziowa przybywa na Wybrzeże. Nie chcemy, żeby ludzka tragedia znów się powtórzyła. Cóż, nigdy nie wiadomo, kiedy wyruszymy na kolejną akcję.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdynia.naszemiasto.pl Nasze Miasto