Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Ewa Jarosz przez 25 lat prowadziła rodzinny dom dziecka

Rafał Rusiecki
Pani Ewa Jarosz z córką Tamarą
Pani Ewa Jarosz z córką Tamarą Rafał Rusiecki
- Jak trafiłam do domu po raz pierwszy, to nie mogłam się tutaj odnaleźć - wspomina Tamara, dorosła już wychowanka państwa Jaroszów. - Dużo dzieci, nieznane mieszkanie, a ja miałam wtedy 8 lat. Po latach nie żałuję jednak, że tutaj się znalazłam. Zdaję sobie sprawę, że to dla mnie obce osoby, ale traktuję ich jak mamę i tatę. Było pod górkę i z górki, jak w każdej rodzinie. Dziękuję im za to.

Państwo Ewa i Stanisław Jarosz rodzinny dom dziecka założyli w 1980 roku. Mieszkali wtedy na gdańskiej Zaspie w 3-pokojowym mieszkaniu. Pani Ewa pracowała wówczas jako administrator na Uniwersytecie Gdańskim.

- Moi dwaj synowie Zbyszek i Andrzej ciągle dopytywali się o siostrzyczkę - mówi Ewa Jarosz. - Ja jednak chorowałam w tym czasie na nerki i nie mogliśmy zdecydować się na kolejne dziecko. Moja koleżanka była dyrektorką Domu Małego Dziecka przy ul. Abrahama. Zadzwoniła i powiedziała, że ma dziewczynkę, która nie kwalifikuje się do adopcji. Wzięłam Asię.

Po roku okazało się jednak, że Asia ma braciszka - Krzysia. Pani Ewa przygarnęła więc następnego malucha. Dzieciaki były niesforne, ale nie zniechęciło to naszej "Cichej Bohaterki" do zaopiekowania się w niedługim czasie... kolejną czwórką rodzeństwa.

- Dowiedziałam się, że w ośrodku adopcyjnym jest czwórka kochającego się rodzeństwa, które nie powinno być rozdzielane - wspomina pani Ewa. - Jak ich już przygarnęłam, to podpisałam w końcu umowę na prowadzenie rodzinnego domu dziecka. Znowu jednak zostałam zaskoczona. Dowiedziałam się po czasie, że przygarnięta czwórka dzieci ma jeszcze jedną siostrę. Nie mogłam jej zostawić.

Później w domu państwa Jaroszów zaczęły się sukcesywnie pojawiać nowe dzieci. W 1997 roku cała rodzina musiała przenieść się do większego mieszkania. Pani Ewa zdecydowała się wyremontować i przeprowadzić do domu we Wrzeszczu.

Mąż naszej "Cichej Bohaterki" zgodził się na powiększenie rodziny, ale jako zapalony wędkarz często bywał poza domem. Korzystały na tym także dzieciaki, z którymi państwo Jaroszowie wyjeżdżali "na zieloną trawkę".

- Mama to niezwykle cierpliwa osoba - mówi Tamara. - Pamiętam, że podczas odrabiania lekcji wylewałam zawsze morze łez. Mama potrafiła jednak nadrobić z nami nasze zaległości w nauce. Często podkreślam, że jej cierpliwość powinna być wynagrodzona w złocie i marmurze.

Po latach pani Ewa przyznaje, że nie wiedziała na początku, czy podoła temu wielkiemu zadaniu, jakim jest wychowanie gromadki dzieciaków. Oparcia szukała w koleżankach, które także prowadziły rodzinne domy dziecka.
- Weszłam na głęboką wodę, bo nie miałam pojęcia o tej pracy - wyjaśnia 70-latka. - Podchodziłam do tego jednak w ten sposób, że u mnie był dom, a nie dom dziecka.
A do domu państwa Jaroszów trafiały maluchy po przejściach, którym często nie dane było zaznanie rodzicielskiego ciepła. Przybrane córki i synowie byli jednak posłuszni. To efekt wielkiego szacunku, na który zapracowała pani Ewa.
- U mamy wystarczyło jedno słowo, aby rozładować złe emocje - przyznaje Tamara.

Co ciekawe, dwie podopieczne pani Ewy związały swoje życie z jej synami.
- Zaczęło się od spotkań Krysi ze Zbyszkiem, który był wtedy w wojsku - mówi pani Ewa. - Mężowi trudno to było zaakceptować. Zbyszek był już wtedy samodzielny, a nad Krysią nie miałam nawet prawnej opieki. Radziłam się wówczas księdza, który powiedział mi, że nie ma przeciwwskazań i że to piękna sprawa.

Później drugi syn, Andrzej, związał się z Olą. Miała ona problemy zdrowotne, a lekarz zalecił jej, aby wyszła za mąż i urodziła dziecko.
- Oświadczyny były więc nieco śmieszne - wspomina Ewa Jarosz. - Ja sama śmieję się teraz, kiedy pomyślę, że wychowałam synom żony.
Przez dom państwa Jaroszów przewinęło się łącznie 12 wychowanków. W 2003 roku, kiedy najmłodszy z nich, Daniel, stał się pełnoletni, pani Ewa zdecydowała się przejść na emeryturę. Oprócz 14 dzieci ma teraz łącznie 19 wnuków.
- Mama ma niesamowitą pamięć, czym nas często zaskakuje - dodaje Tamara. - Pamięta o urodzinach wszystkich.

Spora grupa wychowanków jest dziedzicznie narażona na problemy z alkoholem.
- Mają słabe charaktery, skłonność do uzależnień, więc trzeba je czasem "ciągnąć za uszy" - mówi pani Ewa. - Jakby tego było mało, nie zawsze łączą też się z odpowiednimi ludźmi. W tej chwili pilnować muszę jeszcze trójki wychowanków. Pozostali radzą sobie w życiu bardzo dobrze. Nie uważam się za bohaterkę. To był mój obowiązek. Cieszę się, jeśli dzieci mnie odwiedzają i opowiadają, że poukładały sobie różne sprawy. Reaguję tak, jak chyba każda mama.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wielki Piątek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto