Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Bartosz Kurek: Siatkówka była moją pierwszą miłością

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Bartosz Kurek: Cel, czyli medal igrzysk olimpijskich, wciąż jeszcze nie jest osiągnięty
Bartosz Kurek: Cel, czyli medal igrzysk olimpijskich, wciąż jeszcze nie jest osiągnięty PKN ORLEN
- Mam ogromne wsparcie w domu, moja żona dzieli ze mną pasję, jest ze mną; to daje mi powera, żeby gonić za marzeniami - mówi Bartosz Kurek, siatkarz, złoty medalista mistrzostw świata 2018, kapitan reprezentacji Polski.

Pierwszy Pana kontakt ze sportem to była siatkówka czy koszykówka?

Zdecydowanie siatkówka. Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa, jakie noszę, to tata, który gra w siatkówkę, i ja siedzący w hali. Zatem pierwszą moją miłością na pewno była siatkówka.

Był jednak moment, kiedy trenował Pan koszykówkę. Co sprawiło, że postawił Pan na siatkówkę?

Prócz koszykówki próbowałem jeszcze wielu innych dyscyplin. Jednak została siatkówka. To siatkówkę mam we krwi. Mogę powiedzieć, że wyssałem ją z mlekiem mamy; oboje moi rodzice profesjonalnie uprawiali tę dyscyplinę, stąd było to dla mnie bardzo naturalne. Nie było nic, co by mnie do tego przymuszało. Jako dziecko praktycznie znałem wyłącznie ten świat, tę rzeczywistość, więc była to łatwa decyzja.

Jakie wartości wyniósł Pan z domu rodzinnego?

Mój dom, o dziwo, był zupełnie zwyczajny. Tato nigdy nie przynosił czy spraw boiskowych, czy „szatni” do domu; umiał się od tych rzeczy zdystansować. Miałem superdzieciństwo. Moi rodzice na pewno wywarli na mnie duży wpływ, ale trudno jest mnie samemu to oceniać. Wychowanie to codzienna praca rodziców, to dawanie przykładu i w taki sposób wprowadzanie do dorosłego życia. Myślę, że można we mnie zobaczyć wiele cech moich rodziców. Kiedy się spotykamy, to podobieństwo do mamy i taty jest nieodzowne.

A co w siatkówce jest takiego, co Pan ukochał najbardziej?

Jednego, konkretnego, technicznego zagrania, które by mi przypadło do gustu, to nie mam. Coś, co wyróżnia siatkówkę od innych dyscyplin, to jej zespołowość. Poza zagrywką nie ma żadnej innej akcji, w której jeden zawodnik jest w stanie wykonać ją indywidualnie; zawsze potrzebuje partnera na boisku, musi nauczyć się z nim współpracować oraz współegzystować w życiu, bo dużo czasu spędza się razem na zgrupowaniu czy w szatni. Ta zespołowość, radość z powodu przebywania w gronie naprawdę fajnych chłopaków i walka o kolejne sukcesy to coś, co nawet po tylu latach wciąż sprawia mi ogromną przyjemność.

Ma Pan w pamięci taki mecz, do którego lubi wracać, bo był absolutnie wyjątkowy?

Rozczaruję panią, ale nie jestem aż tak sentymentalny, jeśli chodzi o siatkówkę. Oczywiście było parę takich meczów, które zapadły w pamięć: to półfinał mistrzostw świata, pamiętam też mecz kwalifikacyjny do igrzysk olimpijskich w Rio de Janerio, turniej w Berlinie - myślę, że większość kibiców siatkówki doskonale wie, o czym mówię. Pamiętam też swój pierwszy turniej w kadrze, poważny, gdy miałem okazję dłużej przebywać na boisku, czyli mistrzostwa Europy w Turcji, które udało nam się wygrać. Ale, szczerze mówiąc, nie wracam do tego pamięcią aż tak często. Może tak będzie, kiedy skończę karierę. Na razie, póki jestem czynnym zawodnikiem, koncentruję się na kolejnych wyzwaniach, kolejnym treningu, kolejnych dniach.

Zawsze po zakończeniu sezonu starałem się zachować pozytywne wspomnienia

„Każdy ma jakąś rolę w drużynie. Moja jest taka, żeby pomóc chłopakom, gdy mecz się nie układa - tak mówił Pan będąc jeszcze nastolatkiem. Coś się zmieniło? Jak dzisiaj, jako kapitan reprezentacji, postrzega Pan swoją rolę w drużynie?

Zawsze mi się wydawało, że jak byłem młodszy, to byłem troszkę mniej rozsądny, ale ta wypowiedź brzmi bardzo dojrzale (śmiech). Myślę, że niewiele się pod tym względem zmieniło. Tak staram się działać, choć nie zawsze się udaje, bo gdyby zawsze się udawało, to pewnie mielibyśmy jeszcze więcej medali na swoich kontach. Niemniej, myślę, że każdy z chłopaków, który jest na boisku, w taki sposób właśnie stara się podchodzić do swoich zadań.

To co to znaczy dla Pana być kapitanem polskiej reprezentacji?

Jeszcze nie wiem. Chociaż nie, w 2019 roku byłem już kapitanem: zastępowałem Michała Kubiaka podczas jego nieobecności. Ale pełnoprawnym kapitanem zostałem niedawno. Mam nadzieję, że będę dobrze grał w siatkówkę, a to liderowanie przyjdzie w sposób naturalny i spontaniczny. Nie skupiam się na tym. Już parę razy to powtarzałem, ale powiem jeszcze raz, że to jest reprezentacja Polski, zawodnicy doskonale wiedzą, co mają robić, nie potrzebują nikogo, kto by prowadził ich za rękę. Nie ma co zanadto wybiegać wprzód i planować działania, bo to nasze siatkarskie życie lubi czasem spłatać figla, przynieść niespodziankę. Trzeba się dobrze do tego zaadaptować i tak zamierzam działać w swojej nowej roli.

Jak Pan w ogóle odebrał tę informację? Były emocje?

Oczywiście, że były emocje. Wiadomo, że to duży honor. Ale zaraz po tym, jak trener ogłosił swoją decyzję, starałem się skierować myśli na to, jak sprawić, abyśmy jak najlepiej funkcjonowali jako grupa, a nie na tym, że spotkało mnie takie wyróżnienie. To jest dla mnie nowe doświadczenie, nowe, inne wyzwanie, ale razem z całą drużyną jakoś to sobie poukładamy i poradzimy.

W trakcie kariery był Pan zawodnikiem rosyjskiego klubu Dynamo Moskwa, włoskiego klubu, teraz gra Pan w Japonii. Jakie doświadczenia wyniósł Pan z tak różnych klubów, różnych kultur i tak różnych miejsc na świecie?

Była jeszcze Turcja, o której pani nie wspomniała. Rzeczywiście, trochę świata zwiedziłem w trakcie tej mojej przygody z siatkówką. To temat na długą rozmowę, bo wszystkie te miejsca diametralnie się od siebie różnią, choćby pod względem ludzi, z którymi przyszło mi współpracować. Ale myślę, że niezależnie od tego, gdzie się jest, ważne jest, by wyciągnąć z tego lekcję dla siebie, dojść do pozytywnych wniosków. Ale też nie we wszystkich miejscach odnosiłem spektakularne sukcesy; w jednym klubie czułem się lepiej, w innym gorzej, ale zawsze po zakończeniu sezonu czy kiedy wracałem do domu, starałem się zachować dla siebie te pozytywne wspomnienia, te dobre doświadczenia, a z negatywnych wyciągać lekcje, które pomogą mi w przyszłości. Aktualnie jestem zawodnikiem japońskiego klubu i muszę przyznać, że po tylu latach trafiłem w bardzo dobre miejsce.

Gdzie było najtrudniej przystosować się do nowych warunków, nowych ludzi, nowej gry?

Może panią zaskoczę, ale najtrudniej było mi przejść z wieku juniorskiego do seniorskiego, bo karierę seniora zacząłem bardzo wcześnie, mając 15 lat. Dla tak młodego chłopaka wtedy to był na pewno bardzo duży przeskok pod względem wymagań, obowiązków, poziomu sportowego. Przyznam, że ta transformacja, która trochę przymusowo przebiegła u mnie wcześniej niż u większości zawodników, to było coś takiego, co mnie mocno doświadczyło. A później każde z miejsc miało swój urok, niosło ze sobą wyzwanie. We Włoszech na przykład grałem w dwóch różnych klubach, w różnych momentach swojej kariery. Pierwszym, do którego trafiłem, była Macerata; udało się wygrać mistrzostwo. Wymagania były bardzo wysokie i moje pierwsze skojarzenie z tym klubem to presja wygrywania, wyzwania na treningach, aby stawać się jeszcze lepszym siatkarzem, żeby zadania dane przez trenera wykonać perfekcyjnie. W tym klubie naprawdę nie tolerowano przeciętniactwa, nie akceptowano porażek. Natomiast moim drugim klubem we Włoszech była Monza: trafiłem tam w sezonie po bardzo poważnej operacji kręgosłupa. Miałem bardzo dobre warunki do tego, żeby się odbudować. Z dzisiejszej perspektywy czasu przyznam, że może nie reprezentowałem tam najlepszej siatkówki, bo zwyczajnie mój stan zdrowia na to nie pozwalał.

Nie czuję, że trening to praca, mecz to obowiązek, a wyjazd - katorga. Przeciwnie

Jak się Panu gra z Japończykami? Czuje Pan, że to zupełnie inni ludzie niż Europejczycy?

Nic takiego nie czuję. Siatkówka ma swój własny, uniwersalny język. Jeśli jest się na pewnym poziomie i przebywa się na boisku, to można się porozumieć, po prostu odbijając do siebie. Na pewnym poziomie zawodnicy wiedzą, co do nich należy, wiedzą, gdzie mają się ustawić, więc już tylko dopracowujemy szczegóły naszej współpracy. Natomiast w życiu codziennym Japończycy są troszkę skryci; może przez to, że bardzo szanują własną i czyjąś prywatność. Na początku może się wydawać, że są mało wylewni czy mało spontaniczni. Myślę, że przekonałem ich do siebie. Pokazałem, że jestem zwykłym gościem, że przyjechałem nie tylko grać w siatkówkę, ale też poznać ich i spędzić z nimi trochę wolnego czasu. To są pomocni, bardzo uprzejmi ludzie, którzy potrafią wykazać się bardzo fajnym, lekko sarkastycznym poczuciem humoru. Naprawdę fajnie potrafimy się bawić w szatni. Wielu zawodników czy trenerów przed moim przyjazdem do Japonii ostrzegało mnie, że szatnia może być troszkę cichym miejscem w porównaniu z Polską czy Włochami, gdzie zawodnicy rozmawiają na wiele tematów i często żartują. Ale nam się udało stworzyć taką szatnię, która żyje, żartuje, potrafi się cieszyć ze zwycięstw i wszystkie emocje są tam mile widziane. Nie musimy być powściągliwi czy trzymać się narzuconych norm. Trafiłem do bardzo dobrego miejsca, na bardzo dobrych ludzi, ale myślę, że to jest też kwestia tego, jaką relację się z nimi zbuduje.

O sobie mówi Pan: „Bartek, dla chłopaków Kuraś”. A dla żony Ani? Jak żona zwraca się do Pana?

O, moja żona jest bardzo kreatywna i potrafi wymyślić mi jakiś pseudonim na poczekaniu. Kiedyś, kiedy moja żona jeszcze grała w siatkówkę, byliśmy w Turcji. To był sezon, w którym parę razy byłem kontuzjowany, robiono mi wiele rezonansów magnetycznych i z każdym kolejnym coraz trudniej było ludziom zapamiętać, że moje imię pisze się Bartosz; pisali Bartozy, no i tak zostało. Ania mnie tak żartobliwie nazywa. Imię Bartozy stało się wesołym wspomnieniem z Turcji.

W sierpniu miną dwa lata, odkąd wzięliście ślub. Co to znaczy być w małżeństwie siatkarskim?

Podejrzewam, że moja żona powiedziałaby, że to niełatwa sytuacja, bo dla rodziny, dla tego, żebyśmy byli razem, zostawiła swoją czynną karierę siatkarki i się nam poświęciła. Stąd uważam, że dla niej może to być dużo trudniejsze i bardziej wymagające. Natomiast z drugiej strony patrząc, dla mnie to megawygodna sprawa. Ania doskonale wie, z czym się mierzę na co dzień, z jakimi sytuacjami, jakie emocje mi towarzyszą. Nie muszę jej tłumaczyć niuansów mojej pracy, tego, co mnie dotyka - ona wie od razu. Dobrze wie, co czuję po meczu czy po treningu. Na pewno więc komunikacja, jeśli chodzi o moją pracę, przychodzi nam bardzo łatwo.

Ciekawostką w Pana życiu - jak wyczytałam - jest pasja kolekcjonowania butów. Podobno ma ich Pan już kilkaset par. To tylko sportowe buty? Co Pana w tym kręci? Jak to się zaczęło?

Być może jest to efekt leczenia kompleksów z lat młodzieńczych, bo, jako że bardzo szybko urosła mi stopa, gdy byłem dzieckiem, to ciężko było kupić mi jakieś fajne buty. Teraz, w dobie internetu, jest to dużo łatwiejsze. Jestem typowym sneakerheadem, czyli kupuję raczej buty sportowe, staram się wynajdować ciekawe kolaboracje, limitowane serie. Kiedyś na pewno więcej modeli kupowałem, teraz staram się wybierać takie, które mi się podobają, które niosą z sobą trochę większą wartość. No, trochę ich mam (śmiech). Dziś stworzył się ogromny rynek obuwniczy, rynek butów sportowych, kupowania i sprzedawania ich z zyskiem, ale ja się w to nie bawię. Wszystkie moje buty staram się nosić, nawet te najdroższe, nawet z limitowanych kolekcji. Od tego są.

Z ciekawości zapytam: jaki ma Pan numer stopy?

Zmienia się w zależności od marki, ale generalnie to numer 50.

To się nazywa życie na wysokiej stopie! Gdyby spotkał się Pan z Michaelem Jordanem, to o co by Pan go zapytał? Podobno chciałby Pan z nim pogadać?

O tak, pewnie! To byłaby rozmowa o jego pasji do wygrywania, o tym, co go motywuje, o tym, skąd czerpać pewność siebie w momencie, kiedy nie jest się na szczycie gry, nie jest się w dyspozycji. Przecież to niemożliwe, żeby być przygotowanym idealnie do każdego meczu i zawsze czuć się super.

A Pan skąd czerpie motywację i siłę do tego, żeby czasem radzić sobie z porażkami, a innym razem, żeby radzić sobie ze zwycięstwami?

Po pierwsze, siatkówka sprawia mi ogromną przyjemność. Nie czuję tego, że trening to moja praca, mecz to obowiązek, a wyjazd na spotkanie - katorga. Przeciwnie. W połączeniu z tym, że mam ogromne wsparcie w domu, że moja żona dzieli ze mną tę pasję, jest ze mną, to daje mi powera, żeby gonić za marzeniami. Cel - czyli medal igrzysk olimpijskich - wciąż jeszcze nie jest osiągnięty.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Rowerem przez Mierzeję Wiślaną. Od przekopu do granicy w Piaskach

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Bartosz Kurek: Siatkówka była moją pierwszą miłością - Strona Podróży

Wróć na gdynia.naszemiasto.pl Nasze Miasto