Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

10 kwietnia 2010. Dzień, który zmienił w Polsce wszystko

Dorota Kowalska
Bartek Syta
Anna Czarnecka, ekspedientka w osiedlowym supermarkecie, szykowała właśnie śniadanie dla trójki swoich dzieci, kiedy mąż krzyknął z pokoju obok: "Chodź szybko, coś się stało!". Zostawiła na blacie nóż usmarowany masłem i przysiadła obok męża przed telewizorem. W studiu TVN 24 siedział Wojciech Olejniczak, obok Jarosław Kuźniar, który prowadził poranny program. Zaczęli rozmawiać o jakimś samolocie. - Na jego pokładzie był nie tylko pan prezydent, ale też mój przyjaciel Jerzy Szmajdziński - mówił łamiącym się głosem były szef Sojuszu. "Jaki samolot?" - rzuciła do męża. Minuta po minucie wszystko stało się jasne. Patrzyli, nie dowierzając. I nagle Olejniczak zaczął płakać jak dziecko.

- Zobaczyłem w telewizji. Zakrył twarz rękami i płakał. To było zupełnie nieprawdopodobne! Surrealistyczne! Przerażające! Odruchowo zacząłem dzwonić do kolegów ze ścisłego kierownictwa partii. Nie wiedziałem, kto z nich pojechał pociągiem, a kto poleciał. Do Aleksandry Natalli-Świat, Grażyny Gęsickiej, Adama Lipińskiego, Przemka Gosiewskiego... Nikt nie odbierał telefonu. Dosłownie nikt! Wpadłem w panikę, że nikogo już nie ma. Że wszyscy zginęli - opowiadał wiele miesięcy później Joachim Brudziński, polityk PiS, w rozmowie z Teresą Torańską.

Ewa Komorowska, wdowa po wiceministrze obrony narodowej Stanisławie Komorowskim, jak prawie wszyscy o katastrofie prezydenckiego tupolewa dowiedziała się z telewizji. Siedziała w fotelu jak zahipnotyzowana. Pamięta obrazy: start samolotu z lotniska na Okęciu, lot, wrak, syreny, krzyki ludzi, ułamaną brzozę. Z oddali słyszała słowa: "96 zabitych, nikt nie przeżył. Prezydent nie żyje". - Bałam się tak bardzo, że wydawało mi się, że bardziej bać się nie można. Ale dzisiaj wiem, że można. Można się bać do utraty przytomności - opowiadała mi potem. Paweł Deresz cały 10 kwietnia spędził w domu. Pamięta, że nikt do niego nie zadzwonił, nie powiedział: "Jola nie żyje", więc mógł się łudzić, snuć własne, abstrakcyjne wizje. - Na początku mówiło się, że wypadek miał jak, którym lecieli dziennikarze, i bardzo się z tego ucieszyłem.

Wiem, że strasznie to brzmi, ale jestem tylko człowiekiem. A potem, kiedy okazało się, że runął jednak prezydencki tupolew, pomyślałem, że Jola jest wśród tych, którzy ocaleli. Przecież ona zawsze miała szczęście - wspominał. Więc czemu teraz, pomyślał, miałoby się Joli nie udać? Siedział tak do wieczora i słuchał wiadomości. Zadzwonił do córki i siostry. Pod wieczór odebrał pierwszy telefon, potem drugi i trzeci. Dziękował za słowa otuchy.

Byli przerażeni równie mocno jak ci, którzy nie stracili pod Smoleńskiem bliskich. Poseł Brudziński ma rację, to była surrealistyczna prawda, zupełnie niezrozumiała. Przez ponad godzinę po tym, jak w świat poszła wiadomość o tragicznym locie Tu-154, nie można się było dodzwonić na żaden telefon komórkowy, bo kiedy człowiek staje oko w oko z czymś niepojętym, w pierwszym odruchu chce porozmawiać z drugim człowiekiem. Więc sieć została zablokowana, ale wiedzieliśmy coraz więcej. Informacja o katastrofie prezydenckiego tupolewa stała się pierwszym newsem nie tylko polskich, ale też światowych serwisów informacyjnych. Dziennikarze odtwarzali ostatnie godziny sobotniego poranka.

Wiadomo było, że 10 kwietnia 2010 roku samolot Tu-154M odbywał lot na trasie Warszawa -Smoleńsk. Na pokładzie byli żołnierze i pracownice 36 SPLT, funkcjonariuszka Biura Ochrony Rządu, będąca członkiem personelu pokładowego, wysocy rangą dowódcy wojskowi, politycy, wreszcie prezydencka para. Tu-154 z portu lotniczego Warszawa-Okęcie wystartował o godz. 7.27 z 27-minutowym opóźnieniem. Zgodnie z planem lotu rejs miał trwać 75 minut. Odbywał się na wysokości 10 tys. m z prędkością 800 km na godzinę. O godz. 7.45 samolot przekroczył granice polskiej przestrzeni powietrznej, a o godz. 8.22 wszedł w rosyjską przestrzeń powietrzną. Dwie minuty wcześniej Lech Kaczyński zadzwonił do swojego brata Jarosława. Mówił, że wszystko idzie zgodnie z planem, że za kilkanaście minut lądowanie i, rzeczywiście, maszyna zbliżała się do celu podróży, rosyjskiego lotniska wojskowego Smoleńsk-Siewiernyj. Tu-154 rozpoczął manewr zniżania, po czym okrążył lotnisko na wysokości 500 m, by podejść do lądowania od strony wschodniej kursem 259 stopni.

Naprowadzaniem samolotu na lotnisku Smoleńsk-Siewiernyj kierowało czterech oficerów Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej: płk gwardii Nikołaj Krasnokutski, ppłk Paweł Plusnin (kierownik lotów), mjr Wiktor Ryżenko i mjr W. W. Łubancew. Tuż przed katastrofą nad lotniskiem zalegała warstwa gęstej mgły, chociaż wyżej niebo było bezchmurne. Lotnisko nie zostało jednak zamknięte. Kierownik lotów ppłk Paweł Plusnin, doświadczony wojskowy, nie chciał, by prezydencki tupolew lądował na lotnisku Siewiernyj, kontaktował się z dyżurnym operacyjnym Sztabu Kierowania Lotnictwem Wojskowo-Transportowym Sił Powietrznych Federacji Rosyjskiej w Moskwie, podjął nawet decyzję o skierowaniu samolotu na lotnisko zapasowe.

Ale pułkownik Krasnokutski kazał sprowadzać samolot do wysokości 100 m, zezwalając załodze na próbne podejście do lądowania. Na cztery minuty przed katastrofą widzialność z ziemi była oceniana na 200 m. Załoga wykonała próbne podejście do lądowania. Z zapisu rozmów załogi samolotu wynika, że na wysokości 100 m pierwszy pilot podjął decyzję o odejściu na drugi krąg, a drugi pilot to potwierdził. Do manewru odejścia jednak nie doszło, a samolot w dalszym ciągu obniżał lot z nadmiernym opadaniem.

Według raportu końcowego rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego o godz. 8.41 czasu polskiego lewe skrzydło prezydenckiego tupolewa zahaczyło o brzozę, a po sześciu sekundach Tu-154 zderzył się z ziemią. Podpułkownik Plusnin zeznał przed rosyjskimi śledczymi, że w chwili upadku samolotu usłyszał lekki wybuch i podjął kilka bezskutecznych prób wywołania maszyny.

Na pokładzie było 96 osób, wszyscy zginęli. Chociaż wielu łudziło się jeszcze, że ktoś ocalał z katastrofy, tym bardziej że na początku Reuters podał informację o 87 ofiarach. Joachim Brudziński tak opowiadał Teresie Torańskiej: "Mieliśmy włączone telewizory, nastawione na kilka różnych stacji. Był we mnie jeszcze cień nadziei, że może ktoś przeżył. Wszyscy ją chyba mieli. W każdej pokazywano jednak wciąż te same przebitki rozbitego wraku. Odkryłem, że wcale nie jestem silnym facetem. Człowiek na potrzeby bardzo zmedializowanej polityki przyjmuje dość atrakcyjną pozę twardziela, który wchodzi w zwarcia, jest wyszczekany, pyskaty, czasem arogancki, nawet chamski, niestety, i nagle w obliczu tragedii pęka jak bańka mydlana. Zobaczyłem w sobie emocjonalną słabość".

Do Smoleńska natychmiast poleciał Jarosław Kaczyński, po nadzwyczajnym posiedzeniu rządu na miejsce katastrofy udał się także Donald Tusk. Tymczasem na Krakowskim Przedmieściu zbierały się tłumy. W spontanicznym odruchu jedności z rodzinami ofiar warszawiacy zapalali przed Pałacem Prezydenckim znicze, składali kwiaty, modlili się. Wieczorem przed siedzibą prezydenta RP było już kilka tysięcy osób, wielu czuwało tu całą noc. Anna przyszła na Krakowskie Przedmieście z mężem i trójką swoich dzieci. Dzisiaj mówi, że taką czuła potrzebę, że chciała być razem z innymi, bo gdzieś tam podświadomie czuła, że nic już nie będzie takie samo. Zapalili znicze i położyli je na płycie chodnika, obok tysięcy innych zapalonych świec.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na pomorskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto