Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Czy realny jest zakaz handlu w niedziele? NSZZ Solidarność naciska na rząd

Szymon Zięba, Łukasz Kłos
Archiwum
Jak bumerang wraca pomysł zakazu handlu w niedzielę. Solidarność liczy na przychylność nowego rządu. Tymczasem rząd Prawa i Sprawiedliwości na handlu w niedzielę chce zarobić... wprowadzając wyższy podatek.

Zakazu handlu w niedzielę do tej pory nie udało się zrealizować, tym razem - na co liczy Solidarność - nowy rząd może przychylnym okiem spojrzeć na pomysł zamkniętych w ten dzień centrów handlowych i dużych sklepów.

- Czas, by Polska dołączyła do „starej” Europy i wzięła przykład z takich krajów jak Niemcy, Francja czy Holandia - apelują związkowcy.

To jednak niejedyny argument za niedzielą bez handlu.

- Mamy świeży przykład Węgier, które taki zakaz wprowadziły i ich handel zwiększył obroty o 16 proc. To, oczywiście, może być problem w okresie przejściowym, bo i handel, i my konsumenci będziemy musieli się przestawić, ale nie ma zagrożeń, jakimi straszą nas pracodawcy i niektórzy eksperci - mówi Marek Lewandowski, rzecznik prasowy Solidarności.

Zdaniem części ekonomistów, zakaz handlu w niedzielę może okazać się gwoździem do trumny dla wielu przedsiębiorców i w efekcie doprowadzi do zwolnień niepotrzebnych pracowników. - Na razie nie możemy się porównywać do krajów „starej” Unii. Nasza struktura zatrudnienia i oferty pracy na ten moment wyglądają tak, że osobom zwolnionym z branży handlowej z niskimi kwalifikacjami nie będzie łatwo znaleźć pracę i wszystkie dni staną się dla nich wolne. Dużo łatwiej będzie bowiem dużym sklepom obsadzić sześciodniowy tydzień pracy mniejszą liczbą personelu - stwierdza Agnieszka Durlik-Khouri, dyrektor gabinetu prezesa i rzecznik Krajowej Izby Gospodarczej.

NSZZ Solidarność chce niedzieli wolnej od handlu. Jak podkreślają przedstawiciele związku, jest to ich „niezmienny postulat”, z którego nie zamierzają rezygnować.

- Do tej pory arytmetyka sejmowa nie dawała nadziei na skuteczne zrealizowanie tego postulatu. Obecnie jest taka szansa. Domagamy się, aby praca w niedziele była wyjątkiem, a nie - jak to jest obecnie - regułą - mówi Marek Lewandowski, rzecznik przewodniczącego KK NSZZ Solidarność.

To nie pierwszy raz, kiedy prawicowe środowiska starają się o wprowadzenie zakazu handlu w niedzielę.

W 2013 roku na naszych łamach pisaliśmy o stowarzyszeniu Wolna Niedziela, które gromadziło podpisy pod projektem zmian w Kodeksie pracy.

Ideę wolnych niedziel wsparł także metropolita gdański abp Sławoj Leszek Głódź.

- Stać na to Niemców i Austriaków, a dlaczego nie Polaków - w ojczyźnie Jana Pawła II? W wielu krajach jest to norma, która nie tylko że nie osłabia gospodarki, ale pomaga prowadzić ludziom normalne życie rodzinne, kulturalne i religijne - mówił dla „Dziennika Bałtyckiego” abp Głódź.

Ostatecznie za czasów koalicji rządu Platformy Obywatelskiej i PSL idea ograniczenia handlu w niedzielę nie została wcielona w życie. Nowa władza podobnym postulatom może być jednak bardziej przychylna.

Właściciel może stanąć za ladą

Jednak czy zakaz handlu w niedzielę dotyczyłby również małych sklepów, czy tylko dużych? Związkowiec w odpowiedzi na nasze pytanie zaznacza, że trudno nakazywać, aby przedsiębiorcy prowadzący biznes zamykali swoje sklepy, jeśli sami będą w nich handlować. - To ich wola i prawo. Natomiast dla pracowników ten dzień powinien być dniem wolnym, dniem odpoczynku i dniem poświęconym rodzinie. Pracodawcy nie powinni zmuszać pracowników do pracy w ten dzień - mówi Lewandowski.

- W praktyce jednak i tak wiadomo, że będą pracować „zwykli” pracownicy. Bo kto to sprawdzi? Inspekcja? A może Solidarność? - pyta z przekąsem Grażyna, sprzedawczyni z Gdyni.

„Nie zamienimy niedzieli na wtorek”

Zdaniem związkowców, których poprosiliśmy o uzasadnienie wysuwanych postulatów, w Polsce nie da się zastąpić niedzieli jakimkolwiek innym dniem. - Bo co? Ojciec powie rodzinie, że zrobimy sobie „niedzielę” we wtorek, bo tatuś miał pracującą niedzielę? I co? Dzieci nie pójdą do szkoły, żona weźmie sobie wolne i razem siądziemy przy „niedzielnym” obiedzie i pójdziemy na spacer i do kościoła? Przecież to absurd - twierdzi Lewandowski.

Solidarność, przekonując do swojego postulatu, zaznacza, że pracująca niedziela „niszczy życie rodzinne”.

Tymczasem według części ekonomistów i ekspertów od rynku pracy pomysł forsowany przez Solidarność może doprowadzić do zwolnień osób, które pracują w dużych centrach handlowych. Wyłączenie jednego dnia może wymusić na właścicielu zmniejszenie zatrudnienia.

Jeszcze w 2013 roku Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych Lewiatan szacowała, że z powodu zakazu handlu w niedzielę pracę mogłoby stracić nawet 700 tysięcy osób.

- My nie pracujemy przecież z reguły w systemie zmianowym. Osoby zatrudnione na umowie o pracę mają grafik, który jest zgodny z kodeksem, a liczba pracowników etatowych jest tak dopasowana, by wszystkim zgadzały się „godziny” - mówi Patrycja, zastępca kierownika sklepu odzieżowego w jednym z trójmiejskich centrów handlowych. - Jeżeli wypadnie nam jeden dzień z grafiku, wypadnie część pracowników, którzy po prostu nie będą potrzebni. To bardzo naiwne, że Solidarność uważa, iż duże sklepy nie będą zwalniać, ciesząc się z większych obrotów na przykład w sobotę czy piątek - zauważa.

W „starej” Unii w niedzielę nie pracują

Uzasadnieniem dla pomysłu „S” ma być między innymi podobna „niedzielna” praktyka stosowana m.in. w Niemczech, Francji czy we Włoszech. W Holandii o tym, czy sklepy będą otwarte w niedzielę, decydują władze regionalne. W efekcie niedzielny handel dozwolony jest z reguły w turystycznych miejscowościach, a w tych mniejszych - jest zakazany. Ograniczenia w handlu dotyczą także m.in. Norwegii czy Danii (w tej drugiej np. galerie handlowe są otwarte tylko jedną niedzielę w miesiącu). W Wielkiej Brytanii natomiast godziny otwarcia centrów handlowych są skrócone. Ograniczenia w handlu niedzielnym wprowadziła także Ukraina.

Lewandowski zauważa, że przykładem mogą być również Węgry. - Taki zakaz wprowadziły i ich handel zwiększył po tej decyzji obroty o 16 proc. To oczywiście może być problem w okresie przejściowym, bo i handel, i my konsumenci będziemy musieli się przestawić na nowe tory - przyznaje. Zaznacza przy tym: - Ale nie ma zagrożenia, jakim nas straszą pracodawcy i niektórzy eksperci. Rodziny mają do wydania określone pieniądze i muszą zakupić określone dobra. Skrócenie handlu o jeden dzień niczego tu nie zmienia. To kwestia wygody, ale nasza wygoda i wolność nie może ograniczać wolności innych, którzy są zmuszani do pracy w niedziele.

Według „S”, proponowane przez związek obostrzenia przypadają na bardzo dobry okres. Ekonomiczne skutki zmian amortyzowane będą przez coraz mniejsze bezrobocie, rozkręcającą się gospodarkę czy rosnące wynagrodzenia.

- Tworzy się pomału tzw. rynek pracownika. Wiele zjawisk, którymi straszą nas przedsiębiorcy, nie będzie miało miejsca. Zresztą biznes do perfekcji opanował szantaż, że jak coś się wprowadzi, to będzie katastrofa. Tak miało być przy wprowadzaniu wolnego w święto Trzech Króli, przy podnoszeniu płacy minimalnej itd. Fakty i doświadczenia innych krajów temu przeczą - zauważa Lewandowski.

Problem ze znalezieniem pracy

Jednak zdaniem ekspertów, których poprosiliśmy o komentarz, na razie nie możemy się porównywać do krajów „starej” Unii.

Według przedstawicieli Krajowej Izby Gospodarczej, nasza struktura zatrudnienia i ofert pracy wygląda dziś tak, że osobom zwolnionym z branży handlowej z niskimi kwalifikacjami nie będzie łatwo pracę znaleźć i... wszystkie dni staną się dla nich wolne.

- Znacznie łatwiej będzie bowiem dużym sklepom obsadzić sześciodniowy tydzień pracy mniejszą liczbą pracowników. Może na początek spróbować skrócić godziny pracy sklepów? Galerie handlowe to też mniejsi dzierżawcy, dla nich brak klientów w niedziele może być większym problemem - mówi Agnieszka Durlik-Khouri z Krajowej Izby Gospodarczej. - Trudno też ograniczyć coś raz dane. W starej Unii sklepy były pozamykane zawsze, u nas to będzie nowe rozwiązanie. Pojawia się też pytanie, czy zamknięcie sklepów oznaczałoby wzrost obrotów np. w gastronomii, bo to właśnie taką formę spędzania niedzieli często wybiera się w „starej Unii” - dodaje.

Progresywne niedziele

Jeszcze w 2014 roku posłowie PiS gorąco popierali całkowity zakaz handlu w niedzielę. W marcu tamtego roku rozpatrywany był nawet stosowny projekt ustawy ich autorstwa. W praktyce miała ona dopuszczać handel w niedzielę tylko w małych rodzinnych sklepach. Projekt przepadł, bo nie było zgody większościowej wówczas koalicji PO-PSL.

Dziś rządzące PiS ma inny sposób na niedzielny handel. Nie tyle chce go ograniczyć, ile dodatkowo na nim... zarobić. Ministerstwo Finansów przedstawiło wreszcie w poniedziałek szczegółowe założenia podatku od sprzedaży detalicznej. Tak zwany podatek od hipermarketów zapowiadany był jeszcze w trakcie kampanii wyborczej PiS. Projekt przekazany właśnie premier Szydło zakłada, że płatnikiem nowego podatku z zasady będą wszystkie sklepy, bez względu na ich powierzchnię. Z fiskusem handlowcy rozliczać mieliby się z miesięcznych przychodów ze sprzedaży towarów. Jak informuje ministerstwo, kwota wolna od opodatkowania wyniesie 1,5 mln zł netto miesięcznie. Podatnicy, którzy nie przekroczą tej kwoty, będą zwolnieni z nowego podatku.

Dla pozostałych przedsiębiorców przewidziano trzy stawki podatkowe - i tu właśnie tkwi „antyniedzielny” charakter podatku handlowego. Najwyżej opodatkowany będzie bowiem przychód ze sprzedaży detalicznej prowadzonej w soboty oraz niedziele. Ministerstwo chce, by w te dni sprzedawcy odprowadzili do skarbówki 1,9 proc. utargu.

Ta sama stawka przewidziana została dla tych, którzy prowadzą handel w dni ustawowo wolne od pracy, jak na przykład stacje benzynowe. Rodzinne sklepiki - choć zaliczałyby się do tej kategorii - nowe obciążenie w zasadzie ominie. Powód to relatywnie wysoka kwota wolna od podatku (1,5 mln zł miesięcznie). Podatek nie dotknie także restauracji, kawiarni i barów serwujących własne dania. Inaczej sytuacja wyglądałaby za to w przypadku otwartych w weekendy i niedziele aptek.

- Przychody z tytułu sprzedaży leków i wyrobów medycznych refundowanych nie będą opodatkowane - tłumaczy Wiesława Dróżdż, rzecznik prasowy Ministerstwa Finansów.

Całej reszty asortymentu, tj. wszelkich suplementów diety, środków opatrunkowych czy kosmetyków, nowe regulacje będą już dotyczyć.

***

Poza stawką „świąteczno-niedzielną” Ministerstwo Finansów przygotowało dwie niższe. Pierwsza stawka wynieść ma 0,7 proc. dla przychodu nieprzekraczającego w danym miesiącu kwoty 300 mln złotych oraz stawka 1,3 proc. od nadwyżki przychodu ponad 300 mln złotych w tym miesiącu.

- Spodziewane dochody budżetu państwa z tytułu nowej daniny to około 2 miliardów złotych w perspektywie 2016 roku - Wiesława Dróżdż przywołuje szacunki resortu. - Zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami wpływy z tytułu podatku będą jednym ze źródeł finansowania programu „500 plus”, który przewiduje wypłatę świadczenia w wysokości 500 zł na drugie i każde kolejne dziecko.

Co z cenami

Jak nowe obciążenie fiskalne wpłynie na rynek? Wśród ekspertów nie ma zgody co do długofalowych efektów. Latem, jeszcze na etapie wstępnych założeń, renomowana kancelaria Pricewaterhouse Cooper na zlecenie Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji przygotowała miażdżący dla tego projektu raport. Jedna z głównych tez przedstawionych przez PwC wskazywała, że główny ciężar nowego podatku zostanie przełożony na klientów sieci handlowych. Innymi słowy, sklepy odbiją go sobie w podwyżce cen artykułów.

Z tym założeniem, jak i metodologią analizy, polemizowała wówczas prof. Elżbieta Mączyńska, szefowa Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego. W jej ocenie swoisty dyktat cenowy nie mógłby utrzymać się na dłuższą metę w sytuacji, gdy w wielu krajach Europy - w tym w Polsce - sytuacja przejawia symptomy „gospodarki nadmiaru”. Oznacza to, że popyt na towary i usługi nie nadąża za ofertą rynkową.

Dziś Ministerstwo Finansów przekonuje, że wprowadzenie podatku handlowego spowoduje wręcz wzrost konkurencji na rynku handlu detalicznego.

- Rynek handlu detalicznego jest tak nasycony, że podniesienie cen przez jednego przedsiębiorcę spowodowałby odpływ klientów do drugiego. Nie spodziewamy się zatem zbiorowego podniesienia cen - tłumaczy minister finansów Paweł Szałamacha.

Podobne zapewnienia ze strony rządzących słyszymy w trakcie debaty dotyczącej tzw. podatku bankowego. W poniedziałek wicepremier Morawiecki powtórzył w TVP Info, że konkurencja na rynku finansowym ograniczy też ewentualny wzrost cen usług bankowych. Tyle że w tym przypadku życzenia polityków zdają się rozmijać z polityką samych banków. Tego samego dnia PKO BP ogłosił, że w maju podniesie opłaty za niektóre pakiety, obsługę kart kredytowych, przewalutowania, wypłaty z bankomatów czy prowizje pobierane przy kredytach studenckich. Tym samym dołączył do grona kilku innych dużych banków, które zdecydowały się na podobne kroki. Tajemnicą poliszynela jest, że powodem są podatkowe działania rządu.

W reakcji na decyzję PKO BP Andrzej Jaworski, poseł PiS, przewodniczący sejmowej Komisji Finansów Publicznych, stwierdził, że są one niezgodne z przepisami i zapowiedział wezwanie prezesów wszystkich banków, które podniosły w ostatnim czasie ceny, na specjalne posiedzenie w Sejmie. Jak PiS zamierza ewentualnie postąpić z „niepokornymi” sieciami handlowymi, dziś nie sposób powiedzieć.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na pomorskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto